Moje życie w stanie wojennym ▪ Lucjan Momot

Opublikowano: 23 maja 2012, Odsłon: 3 697
  • Mroźną noc z 12 na13 grudnia 1981 roku, to jest z soboty na niedzielę, spędziłem w pracy – na nocnym dyżurze w Państwowym Schronisku dla Nieletnich (PSdN) w Świdnicy, gdzie od marca 1967 pracowałem jako wychowawca. Noc przebiegła w spokoju: młodzież, około sześćdziesięciu pięciu wychowanków, po obejrzeniu filmu w TVP, gdzieś o 22.30 poszła spać, ja zaś odrabiałem biurokratyczne zaległości, czuwałem. Tego dyżuru nie włączałem radioodbiornika, aby – jak bywało – posłuchać „pajęczyny” (radia Wolna Europa, BBC) czy muzyczki z Warszawy. Przygnębiającą wiadomość, że w PRL-u stan wojenny, przekazał mi rano około godziny 8.00 pamiętnego 13 grudnia w niedzielę bardzo wystraszony dyrektor Zakładu Poprawczego (ZP) i PSdN towarzysz Stanisław Posadzy. Na moje zdziwione pytanie: „Stan wojenny… co to jest takiego, kto na nas napadł?”, pryncypał nie umiał odpowiedzieć, jeno gorączkowo powtarzał w kółko:”Pilnować! Pilnować! Żeby nie było ucieczki!”. Jeszcze go nie poinformowała Wyższa Instancja, co i jak ma mówić!…

    Dzień był mroźny, ale pogodny, słoneczny. Pieszo wracałem do domu na ulicę Ofiar Oświęcimskich, w głowie huczało od natłoku myśli, gorąc biła z twarzy, mimo siarczystego mrozu. Pieszo. Zresztą inaczej nie było można, bo komunikacja miejska była nieczynna, telefony „głuche”, wyłączone, nie można było wezwać taxi, zadzwonić do domu. Znikąd solidnej informacji, nawet na przysłowiową jotę. W telewizji i radio tylko urzędowe, propagandowe komunikaty… wojenne! „Malucha” zostawiłem na terenie PSdN. Nie chciałem ryzykować jazdy i parkowania pod blokiem. No bo, skoro stan wojenny, to Bóg to raczy wiedzieć, co mnie może spotkać i moje „mienie”, na które przez kilka lat składałem oszczędności w PKO.

    Szedłem przez Rynek. Cisza, spokój, uzbrojeni żołnierze Ludowego Wojska Polskiego (LWP) grzejący się przy koksowniku. Na ulicy Karola Marksa (dzisiaj ul. Kotlarska) wstąpiłem do kościółka św. Józefa – na Mszę Św. Wzburzone myśli przycichły pod spokojnymi, rzeczowymi wyjaśnieniami kaznodziei o sytuacji, w jakiej znalazł się Naród Polski. Kaznodzieja prosił członków Solidarności, żeby powrócili do swoich zakładów pracy, żeby bronili tychże godnie, i że mówiąc tak, jest zgodny ze stanowiskiem Rady Głównej Episkopatu Polski, która wezwała do obrony godności i praw człowieka, jednak nie za cenę rozlewu krwi.

    Cały dzień nie zmrużyłem oka i cały dzień łaził za mną – jak cień – jakiś podejrzany typ: to o ogień poprosił, to – gdy wsiadałem do własnego „malucha”, którego zabrałem z terenu PSdN – robiąc przymilne grymasy, „gorąco” poprosił, bym go „podrzucił” pod… „Zagłobę” na ulicę Wrocławską itp. Szpiclem Służby Bezpieczeństwa (SB) zalatywało na kilometr!… Tylko… dlaczego tak słabo maskował się? Z późniejszych wyjaśnień wiem, że SB chodziło o ujęcie moich kolegów z nauczycielskiej Solidarności – Tadzia Romanowskiego (psychologa ZP i PSdN, delegata na I Zjazd NSZZ Solidarność w Gdańsku-Oliwie) i Janka Pełki (nauczyciela w Zespole Szkół Budowlano-Elektrycznych). SB liczyła, że inwigilując mnie, może trafi jakoś na ich ślad.

    Przygnębienie spotęgowała wiadomość o zamordowaniu przez ZOMO górników z kopalni „Wujek” na Śląsku, o aresztowaniu w/w kolegów i przesłuchanie „na esbecji” przy ul. Jagiellońskiej mnie, koleżanki Julity Korewy (pedagoga PSdN) i kolegi Jasia Paducha (nauczyciela poprawczakowej szkoły) – współzałożycieli „komórki” NSZZ Solidarność przy ZP i PSdN.

    Przyjechali po mnie 6 stycznia 1982 roku, w Święto Trzech Króli, do PSdN. Gdy o godzinie 15.00 przejąłem grupę wychowawczą, podszedł do mnie towarzysz Tadeusz Krysztofiak, kierownik internatu, mówiąc: „Grupę ja przejmuję. W kancelarii czekają na ciebie panowie”. W kancelarii rzeczywiście czekało dwóch „panów”, po cywilnemu, jeden z nich zapytał:”

    - Pan Momot?

    - Tak!

    - Macie maszynę do pisania?

    - Mam.

    - Gdzie?

    - W domu!

    - Zobaczymy. Jedziemy!

    I dwóch „panów” otoczyło mnie – jeden z lewej, drugi z prawej strony – prowadząc do czarnej esbeckiej limuzyny. Esbeków zaskoczyło, że maszynę mam w domu, do tego zamkniętą na klucz w walizce, że czcionki mojej maszyny nie pasują do pisma ulotki, którą „panowie” mi pokazali. I zawieźli mnie na komendę MO i SB. W domu została zdziwiona i zaskoczona, zalękniona takim obrotem sprawy żona i dwóch synków: Szymek i Mateusz.

    W świdnickiej komendzie MO przez dwie godziny przesłuchiwał mnie jeden z „panów” – dobrze odkarmiony, papuśny esbek, w moherowym, eleganckim swetrze (made in PEWEX lub ze sklepu „zza żółtych firanek”), podczas przesłuchania przez cały czas bawiąc się pistolecikiem. Esbek opowiedział mi mój… życiorys, i to w szczegółach; podkreślił, że to korzystne dla mnie, iż miałem maszynę do pisania w domu, że nie wierzy, iż ja, „syn klasy robotniczej”, jestem wrogiem PRL-u. Starał się przekonać mnie, że stan wojenny to… „mniejsze zło” niż to, jakie szykowała nam Solidarność itp. „argumenty”. I… wymusił podpisanie „lojalki” słowami: „Podpisanie lub nie podpisanie zadecyduje o waszej najbliższej przyszłości”. Podpisałem, bo wcześniej w BBC usłyszałem głos podziemia solidarnościowego, że wymuszona „lojalka” jest nieważna!

    Po podpisaniu „lojalki” esbek rzekł krótko: „Jesteście wolni. Idźcie do pracy!”. I schował pistolecik do szuflady biurka.

    Jak się później dowiedziałem, byłem przez SB szykowany do internowania w drugiej turze. Kosztowało mnie to osobiście i moją rodzinę kupę zjedzonych nerwów, doprowadziło do pogłębienia nerwicy wegetatywnej i później, do dwóch zawałów serca.

    Tę „przyjemność” załatwili mi usłużni dla SB (kapusie!) koledzy z pracy – „towarzysze”, wierni synowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – „uprzejmie” donosząc „komu trzeba”, że jestem „groźnym wrogiem PRL-u”. Ot, kochani, jak mogli, tak „odwdzięczali” mi się za to, że nie raz, nie dwa, będąc do przesady koleżeńskim i wyrozumiałym dla ich słabości, zastępowałem ich w pracy, gdy za tęgo popili gorzały!…

    Humor mi się poprawił, nadzieja wstąpiła w serce dopiero, gdy przyszła wieść, że Sąd Rejonowy w Wałbrzychu wypuścił na wolność kolegów Romanowskiego i Pełkę, i gdy dotarły do mnie pierwsze kawały i piosenki o WRON-ie, o Lońce Breżniewie, który „w Moskwie siedzi i o szczęściu Polski bredzi”, ZOMO, SB itp. bossach komunistycznego świata. Gdzieś pod koniec stycznia roku 1982 jeden z moich wychowanków – który od dawna darzył mnie zaufaniem – po niedzielnych widzeniach rodziców, przyszedł do mojego gabinetu i zanucił:

    Trzynastego grudnia, roku pamiętnego,

    Wylęgła się WRON-a z jaja czerwonego”.

    I wtedy w pełni uświadomiłem sobie, że… śmiejący się Naród Polski otrząsnął się już z zaskoczenia – z chwilowego szoku i że znowu jest na prostej drodze do… CELU! I że jeszcze trzeba trochę cierpliwie poczekać, walcząc o słuszną SPRAWĘ, a ideały Solidarności, na które postawiłem, grając w moim życiu po raz drugi va banque (pierwszy raz w roku 1956), muszą zwyciężyć!

    Byłem wierny tym ideałom, do końca stanu wojennego nosząc w klapie marynarki znaczek z Matką Boską Częstochowską. Naraziłem się tym towarzyszom z zespołu kierowniczego ZP i PSdN (same karmazyny!), którzy skreślili mnie z listy nagród jubileuszowych za trzydzieści lat pracy pedagogicznej (co wówczas wliczało się do podstawy wymiaru emerytalnego) i skreślili z listy pedagogów typowanych do odznaczenia Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Z opinią: „dobry pracownik, ale bezpartyjny, wierzący w Boga, wróg Polski Ludowej”.

    W stanie wojennym trafiła w moje ręce gruba koperta z dolarami – od Polonii z USA dla Solidarności. Przy pomocy kontaktów „podziemnych” Julity Korewy dolary trafiły do adresata, czyli w ręce Lecha Wałęsy. To, że tak było, wiem ze źródeł polonijnych.

    Julita Korewa, która do pracy w PSdN dojeżdżała z Wrocławia, nieco później, za działalność w Solidarności Walczącej, została aresztowana przez SB, szczęśliwie przetrwała do końca stanu wojennego, wróciła do pracy w PSdN i w terminie przeszła na emeryturę jako pedagog.

    Jan Pełka musiał wyjechać z rodziną do USA, dla niego w PRL-u nie było miejsca, jest obywatelem USA.

    Tadeusz Romanowski, po zwolnieniu z aresztu przez sąd, wyjechał do Wrocławia, zmienił zawód, nie skorzystał z propozycji prezesa Sądu Wojewódzkiego w Wałbrzychu z siedzibą w Świdnicy, towarzysza magistra Józefa Florczaka, że może dalej pracować w ZP i PSdN jako psycholog.

    Ja w lipcu 1985 przeszedłem na wcześniejszą emeryturę.

    Wychowankowie Zakładu Poprawczego i Schroniska stan wojenny przyjęli z ciekawością, ale bez strachu. W dwa, trzy dni po wybuchu stanu wojennego była ucieczka wychowanków ZP z… „ciekawości”, jak to można pohulać na wolności w stanie wojennym. Po powrocie stwierdzili, że ta ucieczka była podobna do tej ich ucieczki sprzed stanu wojennego, tylko milicja ich szybciej zwinęła i solidniej spałowała!


    Kategoria: Pamiętniki, publicystyka, relacje, wspomnienia

  • Dodaj komentarz

    Dodaj komentarz