Wspomnienia świdnickiego milicjanta ▪ N.N.

Opublikowano: 23 maja 2012, Odsłon: 4 088
  • W drugiej połowie maja 1945 r. przybył do Świdnicy Czesław Sędłak i został wiceprezydentem miasta. Wraz z nim przybyła grupa przyszłych milicjantów, wśród nich przedwojenny podoficer Hamrol. Wiceprezydent mianował go komendantem Miejskiej Komendy MO, której siedzibę umieszczono w budynku na rogu dzisiejszej ul. Grodzkiej i ul. Zamkowej, gdzie teraz znajduje się Prokuratura Rejonowa.

    Po kilku dniach komendant Hamrol wyjechał w strony rodzinne, na teren obecnego województwa leszczyńskiego, gdzie zwerbował grupę młodych ochotników do pracy w milicji, m.in. także i mnie. Miałem wtedy 25 lat i nigdy w wojsku nie służyłem.

    Gdy samochodem ciężarowym na gaz drzewny przybyliśmy z Hamrolem do Świdnicy, okazało się, że władze wojewódzkie mianowały już nowego komendanta Miejskiej Komendy MO, mianowicie plutonowego Alfreda Dalkowskiego i jego zastępcę nazwiskiem Bromberg.

    Mieszkania w domach przy ul. Zamkowej zostały zamienione na pomieszczenia koszarowe dla milicjantów.

    Powiatowa Komenda MO znajdowała się w gmachu przy al. Niepodległości, będącym dziś Domem Nauczyciela. Komendantem jej był porucznik Aleksander Baran. Powiatowej Komendzie podlegały posterunki w Świebodzicach (gdzie komendantem był teraz Hamrol), Lutomi, Witoszowie, Strzegomiu, Jaworzynie Śląskiej, Żarowie, Piotrowicach, Domanicach, Marcinowicach, Pszennie i Stanowicach.

    Zadaniem milicjantów Miejskiej Komendy MO było zabezpieczanie mienia państwowego, jak i urzędów państwowych i zakładów przemysłowych przed grabieżą i dewastacją przez szabrowników oraz ochrona mienia prywatnego napływających Polaków i mieszkających tu jeszcze Niemców. Mieliśmy też czuwać nad osobistym bezpieczeństwem Polaków i Niemców. W tym czasie bowiem częste były grabieże, gwałty, a nawet morderstwa, których sprawcami byli cywile albo żołnierze, zwłaszcza sowieccy.

    Milicja czuwała szczególnie nad gazownią, elektrownią, zakładami wodociągowymi, zakładami oczyszczania ścieków, zakładem drzewnym przy dzisiejszej ul. Ofiar Oświęcimskich i zakładem „Heliowat” to jest dzisiejszym FAP „PAFAL” S.A. przy ul. Łukasińskiego. Specjalnie strzeżone też było mieszkanie prezydenta miasta Feliksa Olczyka, który ulokował się w obszernym gmachu będącym dziś Ośrodkiem Zdrowia przy ul. Konopnickiej. Mieszkania prezydenta strzegł stały posterunek.

    Podczas dnia miasto było patrolowane przez pojedyncze patrole milicyjne. W nocy natomiast chodziliśmy w grupach patrolowych składających się z 3 do 6 osób.

    Dorywczo u wylotów miasta wystawiane były posterunki, które zapobiegały wywożeniu przez szabrowników mebli, urządzeń i maszyn.

    Uzbrojenie milicjantów było niewystarczające. Mieliśmy kilka wiatrówek, dubeltówek oraz karabinów produkcji niemieckiej, jeden karabin produkcji fabryki w Radomiu (znaleziony w ruinach domu przy dzisiejszej ul. Franciszkańskiej), trzy automaty typu MP 40 z dwoma tylko magazynkami i jeden niemiecki karabin maszynowy. Kilku z nas posiadało nieoficjalnie różnego rodzaju broń krótką znalezioną lub pochodzącą jeszcze z partyzantki. Na noszenie broni krótkiej nie zezwalał ówczesny Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, który zajął gmach na końcu dzisiejszej ul. Jagiellońskiej, gdzie dziś jest siedziba Komendy Powiatowej Policji. Podobno w tym gmachu była przedtem siedziba Gestapo.

    Urzędem Bezpieczeństwa kierował Leon Mroczkowski. Ubowcy byli nieprzychylnie usposobieni do nas, milicjantów. Pomiędzy funkcjonariuszami Urzędu a nami, dochodziło często do różnych zatargów. Np. jesienią 1945 r., na zabawie zorganizowanej przez MO, doszło do awantury i rozbrojony został przez naszego komendanta Dalkowskiego ówczesny szef PUBP. Obu pogodził później komendant wojenny Armii Czerwonej, który miał swą komendę w dzisiejszej Szkole Muzycznej przy al. Niepodległości.

    Z ręki funkcjonariusza UB zginął też milicjant, pierwszy poległy z milicjantów świdnickich. Stało się to podczas zabawy tanecznej zorganizowanej 9 września 1945 r. przez PCK przy dzisiejszej ul. Żeromskiego. Na zabawę tę przybył patrol milicyjny złożony z milicjantów: Adama Zawardki, Aleksandra Janowskiego i Mariana Salberta. Patrol wszedł na pierwsze piętro gmachu i chciał zabrać upitego ubowca leżącego u wejścia na salę. Wtem pojawił się pewien funkcjonariusz UB i nie pozwolił zbliżyć się do leżącego. Patrol chciał owego funkcjonariusza wylegitymować, a wtedy wydobył on pistolet i zaczął strzelać. Trafił dowódcę patrolu, dwudziestoletniego Zawardkę w pierś i zabił go na miejscu. Drugi strzał przeznaczył dla milicjanta Janowskiego, ale Salbert podbił mu rękę i strzał poszedł w sufit. W końcu funkcjonariusz został obezwładniony, zatrzymany i skazany na kilka lat więzienia.

    W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia w 1945 r. funkcjonariusze UB usiłowali zająć posterunek Miejskiej Komendy MO. Był w nim tylko dowódca warty i wartownik. Pozostali milicjanci byli na kolacji w stołówce milicyjnej mieszczącej się w budynku Powiatowej Komendy MO w dzisiejszym Domu Nauczyciela. Niespodziewanie przed gmach przy ul. Zamkowej zajechał na motocyklu zastępca szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego niejaki Jabłoński w towarzystwie jeszcze jednego funkcjonariusza. Wpadł do wartowni i wymierzył pistolet w dowódcę warty. Tenże uciekł na ulicę, a Jabłoński oddał za nim kilka niecelnych strzałów. Następnie zatelefonował do UB i sprowadził stamtąd swoich kamratów. Ci zajęli Miejską Komendę MO i nie chcieli wpuścić do wnętrza powracających z kolacji milicjantów. Dopiero po interwencji w Komendzie Armii Czerwonej, patrol żołnierzy radzieckich wyprosił z budynku MO nieproszonych gości i milicjanci wrócili do swej Komendy Miejskiej.

    Uzbrojenie świdnickich milicjantów polepszyło się, gdy podczas nielegalnego zgromadzenia Niemców 27 czerwca 1945 r. na Rynku świdnickim rzekomo strzelano z wieży ratuszowej do wiceprezydenta Sędłaka. Była to nieprawda, ale przyczyniła się do tego, że Komenda Wojenna Armii Czerwonej przydzieliła nam kilka karabinów jednostrzałowych pochodzących prawdopodobnie z jakiegoś, może świdnickiego, muzeum.

    Ów pamiętny dzień 27 czerwca 1945 r. zaznaczył się przybyciem licznych grup świdnickich Niemców na Rynek, rzekomo aby wysłuchać przemówienia prezydenta miasta o losie czekającym ludność niemiecką. Kto taką wiadomość pierwszy zaczął rozpowszechniać, nie wiadomo. Była ona podawana z ust do ust i spowodowała, że na Rynku zebrał się tłum przeważnie kobiet. Zamiast przemówienia, pojawiła się grupa milicjantów, wśród której byłem i ja. Rozkazano nam strzelać w powietrze i rozpędzać tłum. Na odgłos strzałów, przerażeni Niemcy rzucili się do ucieczki. Szliśmy ławą od strony dzisiejszych ulic Grodzkiej i Kotlarskiej, a Niemcy tak uciekali, że wiele kobiet pogubiło torebki i buty na wysokich obcasach. Potem torebki te i buty zebrano pod wschodnią ścianą kompleksu budynków śródrynkowych i Niemki przychodziły je odebrać.

    Nasze zaopatrzenie w broń polepszyło się znacznie, gdy na moście kolejowym w pobliżu cmentarza i drogi prowadzącej do Kraszowic wykoleiły się wagony przewożące amunicję i broń zdobytą w Niemczech przez Armię Czerwoną. Wtedy to każdy milicjant otrzymał poniemiecki automat albo karabin i amunicję.

    Umundurowanie nasze było wtedy różnorodne. Część z nas nosiła przedwojenne polskie mundury wojskowe. Inni mieli znalezione w magazynach mundury czechosłowackie, a najwięcej nosiło przefarbowane na kolor zgniłej zieleni mundury wojska niemieckiego. Mundury te dopasowywali nam krawcy niemieccy, którzy też szyli nam rogatywki. Otrzymaliśmy też skórę do zrobienia sobie butów oficerskich, pas skórzany i raportówkę. Codziennie przyszywaliśmy świeżą, białą wypustkę do kołnierza munduru, czego dopilnowywał komendant wychowany w przedwojennym Wojsku Polskim.

    W pierwszych dniach pobytu w Świdnicy korzystaliśmy ze stołówki mieszczącej się w dzisiejszym hotelu „Piast-Roman” przy ul. Kotlarskiej. Po miesiącu dla milicjantów zorganizowano własną stołówkę przy ul. Zamkowej 9, a od jesieni stołowaliśmy się w stołówce Powiatowej Komendy MO w dzisiejszym Domu Nauczyciela przy al. Niepodległości.

    Żywność przydzielała nam Wojewódzka Komenda MO we Wrocławiu. Przeważnie były to paczki UNRRA. Staraliśmy się także sami „organizować” żywność w różny sposób. Np. jesienią 1945 r. jeden z milicjantów wracał rowerem z objazdu terenu i w Marcinowicach przed restauracją zauważył wóz załadowany chlebem, należący do żołnierzy Armii Czerwonej. Szybko wrzucił swój rower na wóz i odjechał do Świdnicy. Chleb zładowaliśmy do naszego magazynu, a wóz z końmi odprowadziliśmy nocą do majątku ziemskiego w Goli Świdnickiej.

    Nie udało się jednak uprowadzenie krowy z pastwiska pod Starym Jaworowem, gdzie majątek był zajęty przez sowieckich żołnierzy. Krowę tę przypędziliśmy do Świdnicy i przywiązaliśmy ją do drzewa przy ul. Zamkowej. Niestety, w ślad za krową przyjechał bryczką oficer sowiecki i zabrał krowę ze sobą. Musieliśmy zadowolić się samą kaszą bez gulaszu.

    Często jedliśmy tylko suchy chleb z solonym śledziem z beczki i popijaliśmy to wodą z kranu. Pierwszą zaliczkę na poczet wynagrodzenia za służbę w MO otrzymaliśmy dopiero w grudniu 1945 r. to jest po sześciu miesiącach służby.

    Współpraca między milicją, a sowiecką Komendą Wojenną w Świdnicy układała się różnie. Zależało to głównie od osoby oficera sowieckiego będącego w danej chwili na służbie.

    W razie wybryków żołnierzy Armii Czerwonej, prosiliśmy Komendę Wojenną o działanie. Jeżeli służbę miał kapitan Ryżykow (Reżykow?), działanie to było szybkie i skuteczne. Jeżeli natomiast na służbie był inny kapitan, który nawet w upały chodził w białych filcowych walonkach z przyszytymi na nich kwiatkami z czerwonej skóry, wtedy z reguły „brak” było ludzi lub pojazdu.

    Pewnego razu sowieccy żołnierze i nasi milicjanci przy udziale kapitana Ryżykowa obezwładnili na dworcu pijanego żołnierza Armii Czerwonej, który zamierzał bagnetem przebić zawiadowcę stacji.

    Kapitan Ryżykow działał też w sprawie najazdu sowieckiego czołgu na posterunek MO w Żarowie. Załoga czołgu ostrzelała posterunek MO, prawdopodobnie mszcząc się za udaremnienie grabieży. Zapamiętano numer czołgu i rzecz zgłoszono Komendzie Wojennej. Kapitan Ryżykow wraz z komendantem MO i jego zastępcą udał się do jednostki pancernej stacjonującej w Strzegomiu. Zidentyfikowano czołg i jego załogę i zgłoszono wydarzenie Dowództwu Okręgu Wojsk Radzieckich w Legnicy. Podobno Dowództwo to poleciło rozstrzelać całą załogę czołgu, co też ponoć wykonano.

    Czasami dochodziło do sporów między milicjantami, a Komendą Wojenną Armii Czerwonej w Świdnicy.

    Np. spór taki powstał podczas wysiedlania Niemców z mieszkań położonych przy dzisiejszej ul. Zamkowej. Milicja zajmowała te mieszkania na koszary, a żołnierze sowieccy usiłowali przeciwdziałać akcji wysiedleńczej.

    Bardzo ostry spór powstał gdy milicjanci wysiedlali Niemców z budynku stojącego u zbiegu Rynku i dzisiejszej ul. Pułaskiego, w którym miano urządzić jeden z posterunków MO. Niemcy wezwali na pomoc sowieckiego zastępcę komendanta wojennego. Oburzony, przybył on z patrolem żołnierzy sowieckich i o mało nie doszło do strzelaniny między nimi a milicjantami.

    Najostrzejszy spór między Komendą Wojenną, a naszą wystąpił w związku z zajściem w restauracji „Cocktail” przy dzisiejszej ul. Grodzkiej. Odbywała się tam zabawa taneczna, na której jeden z trzech podpitych oficerów lotnictwa Armii Czerwonej wydobył pistolet i postawił uczestników zabawy pod ścianą. Wtedy właściciel restauracji zatelefonował na pobliską Komendę MO wzywając pomocy. Do restauracji udało się natychmiast czterech naszych milicjantów. Na korytarzu napotkali uciekającego oficera sowieckiego ze skradzionym orkiestrze akordeonem i pistoletem w ręce. Ponieważ nie chciał się on zatrzymać, jeden z milicjantów wystrzelił z karabinu i trafił go w pośladek. Natomiast inny milicjant, o pseudonimie „Szczur”, wystrzelił trzy razy z pistoletu, trafił w plecy i zabił oficera na miejscu.

    Wtedy „Szczura” wezwano na sowiecką Komendę Wojenną, aresztowano i przewieziono do więzienia NKWD w Łodzi. Starania jego żony i prezydenta miasta Olczyka oraz PPS, do której „Szczur” należał, doprowadziły w końcu do przekazania go sądownictwu polskiemu. W świetlicy stołówki Komendy Powiatowej MO odbył się proces pokazowy oskarżonego o umyślne zabicie oficera Armii Czerwonej. Oskarżał prokurator w polskim mundurze, o wyglądzie Żyda, który domagał się kary śmierci. Jednakże Wojskowy Sąd Rejonowy we Wrocławiu na sesji wyjazdowej w Świdnicy skazał „Szczura” tylko na 12 lat więzienia.

    Po tym pokazowym procesie, milicjanci zaczęli starannie unikać wdawania się w spory z żołnierzami i oficerami Armii Czerwonej. Często, kiedy ktoś telefonicznie donosił o napadzie żołnierzy sowieckich, milicjanci starali się „ulotnić” z posterunku, aby nie brać udziału w akcji. Wojsko sowieckie poczynało sobie bezkarnie.

    Wbrew rozpowszechnianym ongiś wieściom, w latach 1945-1947 Milicja Obywatelska w Świdnicy nie uczestniczyła w walkach z tzw. zbrojnym podziemiem polskim (NSZ, WiN itp.) czy też niemieckim (Werwolf).

    Opisana w „Roczniku Świdnickim 85” bitwa, stoczona na ulicach Świdnicy w czerwcu 1945 r. pomiędzy funkcjonariuszami UB, milicjantami i żołnierzami radzieckimi, a bandą „Afryka” oraz tłumienie zbrojnego powstania Niemców w Świdnicy, są wytworem fantazji autora.

    W latach 1945-1947 dokonano kilku morderstw na milicjantach, ale sprawców przeważnie nie dało się ustalić.

    Sowieccy żołnierze zabili w Marcinowicach milicjanta Kaczmarczyka, gdyż przeszkadzał im w kradzieży. W maju 1947 r. koło Mokrzeszowa zamordowany został milicjant Aleksander Janowski, który otrzymał cios tępym narzędziem w głowę. Przy zwłokach znaleziono furażerkę żołnierza sowieckiego. Pewna kobieta, podobno pracownik Miejskiego czy Powiatowego Komitetu PPR, zastrzeliła milicjanta, prawdopodobnie na tle zazdrości.

    Zdarzało się też, że milicjanci pozbawili życia niektóre osoby. Jeden z nich miał zastrzelić jakąś Niemkę mieszkającą przy ul. Wodnej, o którą był zazdrosny. Inny milicjant zabił po pijanemu na ul. Długiej pewnego pracownika świdnickiej fabryki. Świdnicki milicjant zastrzelił mieszkańca Świebodzic, gdy tenże podsłuchiwał pod drzwiami mieszkania, w którym milicjant przebywał u pewnej panny, do której chodził w konkury. Chciał potem popełnić samobójstwo, ale mu się to nie udało i tylko wystrzelił sobie oko.

    W tajemniczych okolicznościach zginął milicjant stojący na warcie przed gmachem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego na końcu ul. Jagiellońskiej. Oddano do niego strzał z okna piwnicy gmachu, a potem „ustalono”, że popełnił samobójstwo.

    W szeregi świdnickiej MO wdarł się także podobno konfident Gestapo z Poznania, potem członek PPR, którego później aresztowano. Sekretarzem Komendy MO był volksdeutsch i został zdemaskowany. Inny milicjant został przypadkowo rozpoznany jako volksdeutsch z Bielska podczas meczu z drużyną piłkarską z tego miasta.

    Zachowanie niektórych milicjantów nie było bez zarzutu.

    Pochodzący z powiatu bocheńskiego milicjant podczas bezprawnej rewizji w klasztorze urszulanek w Świdnicy okradł zakonnice i zdezerterował z szeregów MO. Nie zdołano go schwytać.

    Gdy odbywało się wysiedlanie Niemców z jakiegoś mieszkania, K., plutonowy MO rodem ze Starachowic, ubierał się w pelerynę, pod którą wynosił walizkę z rzeczami zabranymi z opuszczanego przez Niemca mieszkania. Tenże plutonowy był w zmowie z podobnymi sobie złodziejami z Urzędu Bezpieczeństwa. Świadczy o tym następujący incydent:

    Miałem kiedyś służbę w wartowni MO przy ul. Pułaskiego. Przybiegła Niemka z meldunkiem, że właśnie okrada ją jakiś osobnik. Zachodzę do jej mieszkania i widzę mężczyznę, który pokazuje mi nakaz rewizji in blanco. Kazałem mu podnieść ręce do góry i zaprowadziłem na naszą Komendę Miejską. Tam spotkaliśmy plutonowego K. (tym razem bez peleryny), który w zatrzymanym rozpoznał funkcjonariusza UB i natychmiast kazał go uwolnić.

    W pierwszych latach powojennych zdarzały się też zbrodnie popełniane przez osoby cywilne.

    Pewna zamężna kobieta zabiła tasakiem swego kochanka, gdy chciał ją opuścić. Pewien szklarz Niemiec gotował się do wysiedlenia. Spakował więc co cenniejsze rzeczy. Miał około 19-letniego ucznia Polaka, który u niego mieszkał. Tenże umówił się z kolegami, że okradną Niemca. Wpuścił ich w nocy, a któryś stanął na pościeli śpiącego szklarza i zadusił go rękoma. Potem zbiegł z ukradzionymi rzeczami i odjechał w nieznane. Zbrodnia ta nie została nigdy ukarana.

    Przypadkowo zginął personalny jednej ze świdnickich fabryk, gdy przechodził przez płot, aby skontrolować czujność straży fabrycznej. Strażnik wystrzelił do niego, trafił w brzuch i pozbawił życia.

    Nie udało się wyjaśnić przyczyny i sprawców morderstwa dokonanego w lesie pod Stanowicami. Znaleziono tam zwłoki zastrzelonego żołnierza sowieckiego, a obok niego walizkę z dziecięcymi ubrankami. Czyżby ów żołnierz ukradł ową walizeczkę i w pościgu został z zemsty zgładzony? Może zemsta ta była samosądem za dokonanie gwałtu na jakiejś Niemce? Gwałty takie w latach powojennych były na porządku dziennym.

    Pamiętam też makabryczną scenę samosądu, jaka dokonała się w budynku naszej Komendy przy ul. Zamkowej.

    Pewnego razu dwóch Niemców, ojciec i syn ubrany w obozowy pasiak, przyprowadziło jakiegoś Niemca, podobno burmistrza podświdnickiej wsi. Zarzucali mu odmówienie starań o uwolnienie syna z obozu. Zażądali celi i uzbrojeni w kije, tłukli nimi burmistrza tak długo, aż ducha wyzionął.

    Od stycznia 1946 r. proboszczem świdnickim był ks. Prałat Stanisław Marchewka, kapłan przybyły z diecezji kieleckiej, ongiś proboszcz w Jędrzejowie. W tym czasie co niedziela w szyku wojskowym maszerowaliśmy ze sztandarem do kościoła. Ks. Marchewka odwiedzał nasze placówki w powiecie i wygłaszał pogadanki na tematy religijne oraz słuchał spowiedzi wielkanocnej milicjantów. Komendanci MO obwozili ks. prałata po wsiach należących do dekanatu świdnickiego na milicyjnych motocyklach.

    3 maja 1947 r. ks. Marchewka bardzo uroczyście umieścił w kościele pw. świętych Stanisława i Wacława kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej wykonaną przez częstochowskiego malarza Rutkowskiego. Na drugi dzień w niedzielę odbyła się uroczysta procesja z tym obrazem po ulicach miasta aż do Rynku i z powrotem. Władze bezpieczeństwa obawiały się manifestacji politycznych z okazji procesji i do miasta sprowadziły specjalny oddział Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Odtąd pogłębiał się antagonizm między komunistyczną władzą, a ks. proboszczem i w końcu w lipcu 1947 r. doszło do aresztowania i dziesięciomiesięcznego przetrzymywania w więzieniu ks. Marchewki, któremu zarzucano przynależność do organizacji podziemnej „WiN”.

    Bezpośrednio po wojnie, do wiosny 1947 r. Świdnicę zamieszkiwało bardzo wielu Niemców. Musieli oni nosić białe opaski na ramieniu. Jedynie kilku Niemców, współpracujących z władzami polskimi, nosiło opaski żółte.

    Dwoma współpracownikami milicji byli Niemcy Franz (?) Wenzel i Menzel, niemieccy kryminaliści (złodzieje i oszuści). (Ten ostatni nazywał się prawdopodobnie w rzeczywistości Geisler.) „Polowali” oni na Niemców, których uważali za hitlerowców. Doprowadzali też często na milicję osoby, które nie były wcale członkami partii hitlerowskiej. Osoby te okrutnie bito w celu wymuszenia przyznania się do działalności nazistowskiej.

    Wenzel i Menzel poniżali też swoje ofiary. Na przykład ubrali pewnego Niemca w cylinder, narzucili mu flagę hitlerowską na ramiona, a na szyi zawiesili portret Hitlera i tak ubranemu kazali biegać, tarzać się i robić przysiady na ulicy.

    Słyszałem też o tym, że pewien noszący długi, gumowy płaszcz urzędnik świdnicki spacerował po ulicach z pejczem i bił przechodzących Niemców, kogo popadło.

    Zdarzały się też i bezprawne działania Wojska Polskiego. Na przykład 9 lipca 1945 r. przybyła do Świdnicy jakaś podróżująca wozami konnymi jednostka, która bezładnie wypędziła część Niemców z mieszkań. Następnie kazała im maszerować pod konwojem rzekomo ku granicy niemieckiej. Byli to przeważnie ludzie bardzo starzy, inwalidzi i kobiety z dziećmi, więc z trudem znosili uciążliwość marszu w upale. W Świebodzicach konwojujący Niemców żołnierze ulotnili się, a Niemcy powrócili znów do Świdnicy. Tutaj znaleźli swoje mieszkania ograbione lub już zajęte przez Polaków. Musieli szukać innych kwater.

    Sam traktowałem Niemców dobrze. Pewnego razu zostałem zagadnięty przez dwie młode Niemki, które zaproponowały mi podarowanie motocykla w zamian za kupowanie im chleba. Rzeczywiście, motocykl taki znalazłem w piwnicy domu przy ul. Szpitalnej i potem zaopatrywałem Niemki w chleb. Zostały one później skierowane do przymusowej pracy na roli w należącym do milicji majątku ziemskim w Goli Świdnickiej. Wystarałem się, aby do tej pracy nie poszły, lecz zajęły się sprzątaniem naszych koszar przy ul. Zamkowej.

    Od lata 1946 r. masowo wysiedlano Niemców. Nakazywano im stawienie się na punkcie zbornym w barakach w Kraszowicach. Kiedyś zostałem odkomenderowany do pilnowania tych baraków. Jedna z Niemek zgłosiła mi, że w drodze do baraków jakiś osobnik ukradł jej wózek z walizkami, które pozwolono jej zabrać. Udałem się pod wskazany adres i w piwnicy znalazłem nie rozpakowany jeszcze wózek.

    W nocy z baraku rozległo się wołanie o pomoc. Wszedłem do baraku i zastałem w nim pracownika majątku rolnego należącego do Komitetu PPR. Zajęty był rabowaniem resztek mienia wysiedlanych Niemców.

    Mienie, które Niemcy mogli zabrać ze sobą, było rewidowane przed wsiadaniem do pociągu. „Komisja rewizyjna” zabierała sobie co wartościowsze przedmioty, np. zegarki. Następnie pociąg z wysiedlanymi pojechał do Dzierżoniowa, gdzie im znów kazano wysiąść z wagonów i poddano dodatkowej rewizji oraz ponownie obrabowano. Z kolei pociąg skierowano ku granicy niemieckiej.

    Gdy jako konwojenci opuszczaliśmy pociąg, Niemcy zebrali spośród siebie kilkaset tysięcy złotych i wręczyli nam jako upominek. Niemiec, kierownik transportu, podziękował nam za nasze dobre zachowanie się. Upominku nie dostał towarzyszący nam ormowiec, bo wobec Niemców zachowywał się niewłaściwie.

    Wiosną 1947 r. przybył do naszej Komendy pewien porucznik, w cywilu przedwojenny nauczyciel z Łodzi. Wygłosił pogadankę uświadamiającą i agitował za wstępowaniem w szeregi PPR. Jeden z pochodzących z Częstochowy milicjantów przeciwstawił się temu twierdząc, że milicjanci powinni być bezpartyjni. Kiedy ów porucznik oświadczył, że milicjanci pochodzący z Wielkopolski nasiąknięci są antysemityzmem, ostro zaprotestowałem.

    W końcu uznano, że nie nadaję się do służby w szeregach służącej Polsce Ludowej Milicji Obywatelskiej i jako element niepewny, wydalono mnie z dniem 20 maja 1947 r. z szeregów MO. Odpowiednim rozkazem wydalono także i milicjanta Aleksandra Janowskiego, którego zabito właśnie pod Mokrzeszowem i w dniu wydalenia leżał w trumnie, przy której pełniłem wartę honorową.


    Kategoria: Pamiętniki, publicystyka, relacje, wspomnienia

  • Dodaj komentarz

    Dodaj komentarz