Z cyklu opowieści kryminalne – „Z pamiętnika naczelnika” Arogancki automat ▪ Janusz Bartkiewicz

Opublikowano: 23 maja 2012, Odsłon: 3 519
  • Tego dnia siedziałem sam w pokoju w komendzie, gdy oficer dyżurny poinformował mnie, że przy okienku jest osobnik, który ma do przekazania bardzo ważną informacje w sprawie morderstwa. Od razu było widać, że nie jest „nawiedzony”, ale bardzo chciał… przyznać się do zabójstwa.

    Mężczyzna miał około 40 lat, dosyć schludnie i w miarę porządnie ubrany. Nie sprawiał wrażenia „nawiedzonego”, którym zdarzało się nachodzić nas, z rewelacjami dotyczącymi rzekomych zdarzeń, których byli oni niby świadkami, lub nawet sprawcami. Już w pokoju osobnik ten, niepytany jeszcze o nic, zapewnił mnie, że nie jest chorym umysłowo, a to, co powie jest samą prawdą, z którą boryka się od dwóch lat. Oświadczył, że po wyjściu z aresztu w Legnicy, gdzie siedział kilka miesięcy za jakieś drobne przestępstwo, zgłosił się do tamtejszej komendy, ale po powiedzeniu kilku zdań, został uznany za wariata i przegoniony na ulicę. Nie ma pretensji, ponieważ dla kurażu wypił dwie, czy trzy „pięćdziesiątki” i być może dyżurny uznał go za namolnego pijaka. Dlatego też teraz, aby wyeliminować podejrzenie, że jest pod wpływem alkoholu, chuchnął mi w twarz. Woni alkoholu faktycznie nie wyczułem.

    Nikt jej nie szukał, a on wiedział gdzie jest

    Z jego relacji wynikało, że nie jest mieszkańcem Wałbrzycha i przez dłuższy czas żył w konkubinacie z kobietą, której faktyczny mąż odsiadywał dłuższy wyrok. Mieszkał z nią i nie ukrywali tego przed sąsiadami. Żyli jak przykładne małżeństwo, a więc z niewielkimi sprzeczkami, dochodzącymi pomiędzy nimi z reguły na tle podejrzeń o zdradę z jego strony. Pewnej nocy, gdy wrócił z dancingu w restauracji „Stylowa” na Piaskowej Górze, podczas kolejnej kłótni, nie wytrzymał… Sznurem od nocnej lampki udusił swoją życiową towarzyszkę. Jak mówił, zdenerwowało go podejrzenie o to, że był z kobietą, podczas gdy faktycznie był z kolegą, z którym wypił niewielką zresztą ilość alkoholu. Po kilkunastu minutach doszło do niego, że kobieta nie żyje i postanowił problem jakoś rozwiązać i ukryć gdzieś zwłoki. W mieszkaniu znalazł sporej wielkości torbę uszytą z kawałków starych dżinsów, do której, nie bez trudności zapakował zwłoki kobiety. Wyszedł z domu i złapaną taksówką dojechał w okolice dzielnicy Gaj. Tam udał się nad jeden ze stawów osadnikowych i z pomostu wieżyczki – którą dokładnie opisał – torbę ze zwłokami wyrzucił do wody. Przed wyrzuceniem obciążył ją sporej wielkości kamieniami brukowymi, jakie znalazł akurat przy drodze będącej w remoncie. Twierdził, że zdarzenie to miało miejsce dwa lata wcześniej, więc wydawało mi się dziwnym, że nie było żadnego zgłoszenia zaginięcia tej kobiety, której nazwisko i imię oraz adres zamieszkania podał bardzo dokładnie. Nie był on w stanie tego wytłumaczyć, tym bardziej, że do mieszkania tego już nie wrócił, a klucze wyrzucił. Jego opowieść w pierwszej chwili wydawała mi się bardzo wiarygodna, do momentu tego fragmentu z kluczami. Nie wyobrażałem sobie sytuacji, aby przez dwa lata sąsiedzi nie zainteresowali się tym, gdzie jest ich sąsiadka, która z dnia na dzień zniknęła z mieszkania. Aby sprawdzić przynajmniej w niewielkim zakresie jego wiarygodność, pozostawiłem go w towarzystwie jednego z kolegów z wydziału, a sam udałem się pod wskazany adres, aby dowiedzieć się czegoś na temat kobiety, która miała tam mieszkać. I cóż, ku mojemu zdziwieniu dowiedziałem się, że kobieta taka faktycznie tu mieszkała, ale dwa lata temu chyba wyjechała do rodziny, bo nikt już jej nie widział. Nikt z nią przed wyjazdem nie rozmawiał i nie słyszał o takim zamiarze, ale przecież innego wytłumaczenia być nie może. Ta kobieta mieszkała z jakimś facetem, ale nikt go nie znał i na jego temat, poza bardzo mglistym rysopisem, nikt nic powiedzieć nie był w stanie, bo tu się ludzie cudzymi sprawami nie interesują. Tak mi powiedziano, gdy wyrażałem swoje naiwne zdziwienie na ten temat.

    Bał się męża-kryminalisty

    Po powrocie do komendy postanowiłem przeprowadzić z nim jeszcze jedną rozmowę, którą udokumentowałem w formie notatki służbowej i sprawdziłem wszelkie kryminalne notowania jego, tej kobiety i jej męża. Okazało się, że mąż rzekomo zamordowanej kobiety za parę miesięcy wyjdzie na wolność po odbyciu całości kary. Gdy powiedziałem o tym memu rozmówcy przyznał mi się po chwili, iż to właśnie ta okoliczność skłoniła go do przyznania się do zabójstwa. Uznał bowiem, że w więzieniu będzie bardziej bezpieczny, niż na wolności, gdzie mąż kobiety mógłby w akcie zemsty pozbawić go życia. Wolał – jak stwierdził – żyć za kratami, niż kwiatki od spodu wąchać. Może to się wydawać komuś dziwne, ale to właśnie wyznanie utwierdziło mnie, co do tego, że jego opowieść może być prawdziwa. Po zapoznaniu szefostwa wydziału z tą przedziwną sytuacją, zapadła decyzja, że przystępujemy do działań poszukiwawczych. W pierwszej kolejności nad wodą, na specjalnie rozciągniętych linach, zawiśli członkowie wałbrzysko-kłodzkiej grupy GOPR, którzy długimi bosakami starali się „trałować” dno zbiornika. Po całodziennych próbach, które nie przyniosły rezultatu, na drugi dzień do akcji przystąpili płetwonurkowie, ale i ich działania zakończyły się niepowodzeniem. No, może nie do końca, bo jednemu z nich udało się wyciągnąć z wody kawałek materiału. Po bliższych oględzinach okazało się, że musi to być fragment jakiejś torby uszytej z dżinsowych spodni. To był pierwszy i najważniejszy sygnał, że człowiek, który się do nas zgłosił, mówi prawdę. Żal mi było tych płetwonurków, którzy musieli nurkować w wodzie czarnej jak smoła, mocno cuchnącej i pełnej różnego chemicznego świństwa. Pluli, klęli, ale ofiarnie przez kilka godzin „czesali” dno wskazanego im rejonu. Na próżno. Na szczeblu kierownictwa komendy zapadła decyzja, że będziemy wodę z tego zbiornika pompować, ale aby to było skuteczne, należało – przynajmniej na jakiś czas – zamknąć dopływ wody z kopalni. Kto choć trochę ma wyobrażenie o pracy kopalni, wie co to mogło oznaczać. Szefostwo odjechało do „Zjednoczenia Węglowego”, płetwonurkowie do domu, a na miejscu zostałem ja i mój kolega z wydziału Jerzy K. pseudonim „Dziadek”.

    Trupa to on już widział

    Oczekując na dalsze decyzje, chodziłem z nim po grobli między dwoma stawami i zbieraliśmy grzyby. W pewnym momencie podszedł do nas starszy już bardzo mężczyzna i spytał się, czy tego trupa już znaleźliśmy. Byliśmy bardzo zdziwieni, bo o tym, czego poszukujemy wiedziało tylko kilka osób. Na moje pytanie, skąd wie, czego my szukamy odpowiedział, że tego trupa to on widział trzy dni temu. Nie wierzyłem własnym uszom i poprosiłem, aby nam pokazał to miejsce. Po kilku minutach znaleźliśmy się na przeciwległym, do miejsca naszych poszukiwań, odcinku brzegu. Starszy pan wskazał nam na coś ciemnego, co leżało w wodzie, tuż przy brzegu, zahaczone o gałęzie krzaków. Po krótkim oglądzie odezwałem się do „Dziadka”: zobacz Jurek, tam wystaje ludzka ręka. Podeszliśmy bliżej i okazało się, że z ciemnej szmacianej torby – takiej jak została nam opisana – wystaje ludzka dłoń. Zapytałem się tego starszego pana, dlaczego o swoim znalezisku nie poinformował milicji, na co on, wielce oburzony odpowiedział, że zaraz po tym jak to znalazł telefonował z budki do komendy. Bardzo się zdenerwował, gdy ktoś z komendy powiedział mu, aby czekał na połączenie. On uznał, że ten ktoś nie chciał go wysłuchać i odwiesił słuchawkę. Nie mógł zrozumieć mojego tłumaczenia, że odezwał się aparat zgłoszeniowy, bo tak funkcjonuje nr 997 i każdy dzwoniący słyszy najpierw komunikat: „pogotowie milicji, proszę czekać na przyjęcie zgłoszenia”. Starszy pan nie dał się przekonać, twierdząc, że to jakiś arogant nie chciał go wysłuchać, tylko bezczelnie kazał mu czekać, na co on sobie nie mógł pozwolić. Dlatego też postanowił się zemścić i o swoim znalezisku nikomu nie opowiadać. Ten fragment naszej rozmowy postanowiliśmy zachować dla siebie, bo nie wiadomo jakby mógł postąpić prokurator, który być może doszukałby się zaniechania powiadomienia organów ścigania o przestępstwie zabójstwa, co mogłoby się źle dla tego człowieka skończyć. Dlatego też uznaliśmy, że powiemy, iż zwłoki znaleźliśmy przypadkowo, tym bardziej, że pan ten nie chciał absolutnie podać swojego nazwiska i adresu i zaraz wystraszony szybko odszedł. Informację o zwłokach przekazaliśmy oficerowi dyżurnemu, ten powiadomił szefostwo i na miejsce przybyła odpowiednia grupa z wydziału dochodzeniowo-śledczego, która zajęła się zwłokami i tym mężczyzną, doprowadzając sprawę do sprawiedliwego końca. Końca, który być może by nie nastąpił, gdyby nie to, że strach przed zdradzonym mężem był silniejszy od strachu przed karą za zabójstwo. Dla nas sprawa się zakończyła i tylko przy różnych okazjach wspominaliśmy tego starszego pana, który obraził się na telefoniczny automat.


    Kategoria: Pamiętniki, publicystyka, relacje, wspomnienia

    Tagi:

  • Dodaj komentarz

    Dodaj komentarz