Kiedy otrzymałem debiutancką książkę Franciszka Kawki – „Fatum błędu”, to jeszcze tego samego dnia zasiadłem do spisywania swych wrażeń. Wkrótce podzieliłem się nimi z dolnośląskimi miłośnikami poezji za pośrednictwem Radia Wrocław. Przy pierwszym spotkaniu wykształciło się we mnie przekonanie o awangardowych korzeniach tej poezji, o utajonej fascynacji lingwizmem. Odniosłem wrażenie, że autor dojrzewał w cieniu poetyki Karpowicza, zaś niektóre pomysły poetyckie wiele zawdzięczają Przybosiowemu konceptyzmowi. Owa lingwistyczna aura ma swój własny, prywatny odcień. Prywatność bohatera tych wierszy jest trochę bolesna, gdzieniegdzie tragiczna, najczęściej łagodnie melancholijna. Spojrzenie na rzeczywistość, której ułamki nadzwyczaj gęsto zaścielają scenografię utworów autora „Pociąg spuszczonych ze smyczy”, jest jednak ciepłe, mimo przeszywającego go poczucia chłodu wszechświata i smutku bycia. Widać i słychać, że stara się być ponad tym, a wiersz podaje jako tekst wychodzący czytelnikowi naprzeciw, a nie tylko jego monolog opisujący niejasne rozterki, wolną ekspresję cierpiącego „ja”. Opisywany świat prywatnych obsesji łączy się z atmosferą pewnej wspólnoty. Najczęściej jest to wspólnota zamknięcia i skończenia, wspólnota pokoju, korytarza, ciasnych zakamarków starej kamienicy, dość onirycznego miasta, którego ulice wydeptuje nasz nadwrażliwiec – albo też wiedziony potężną obsesją latania, obserwuje je z lotu ptaka. Lot nad ciemnością, nad połyskliwym cielskiem mrocznego miasta, to pewnego rodzaju topos koronny Kawki.
Poetycki namysł przechodzi z dużą łatwością od detali codzienności do abstrakcyjnych uogólnień. Podmiot potrafi dostrzec w najbłahszej, szarej drobinie coś więcej niż tylko oczywistość. Dopisuje się tu prawdziwe historie do szczegółów, nad którymi przechodzimy do porządku dziennego. Nie ma czegoś takiego jak porządek dzienny – zdaje się twierdzić poeta. Za pozornym ładem i uporządkowanym systemem dnia czai się bezład, anarchiczny i amorficzny powiew dzikiego i podświadomego. Widome kształty mają zawsze jakieś swoje „alter ego”. Tropieniem tych zależności i odprysków tajemniczego dna naocznej rzeczywistości trudni się wnikliwe oko poetyckiej kamery.
(…)
jest także plantacja zapachów
z garnków wyłazi dżin
a po korytarzu
w ciągłym huku szampana
biegają półwieczne szczaniaki (…)
Istota przeżywania, jakie proponuje bohater wierszy Kawki, wynika z nieufności i zgorzknienia. Nieufność wymierzona jest we wszelkie skostnienia i schematy. Bohater wyraźnie nie wierzy w to, co tu i teraz, w to, co bezpośrednio dane. To za małe i za mdłe, żeby do końca było prawdziwe. Prawda leży gdzieś dalej, głębiej, a my, ludzie, jesteśmy jej nosicielami, tylko nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Wiersz w tym kontekście jest procedurą metafizyczną i zasadza się na obnażaniu istoty. Dzieje się odsłanianie: bohater demonstruje swoją cichą wegetację w „nadmiarze dachów, w szeregu okien, w szpalerze twarzy”, opowiada o czymś, co jest w nim i tej wegetacji przeczy. Samowiedza, przekroczenie kompetencji, wtargnięcie do świątyni prawdziwej odpowiedzi – i związana z tym nie do opisania gorycz.
Swój debiutancki tom Franciszek Kawka takim właśnie akordem zamyka: przyznaniem się do „błędu urodzenia”, skargą i oskarżeniem, buntem i tęsknotą.
Pierwodruk: „Wałbrzyski Informator Kulturalny” 1997, nr 11, s. 23.