Wspomnienie o Mieczysławie Wiktorze ▪ Lucjan Momot

Przez długie lata „znaliśmy się” jednostronnie: On opisywał moje EKG. W tym też czasie docierały do mnie wieści o Nim: „To dobry lekarz. Jak się uprze, to i z grobu człowieka wyciągnie!”. Poznaliśmy się osobiście, gdy zły los zapędził mnie do szpitala; całe szczęście, że pod jego skrzydła.

Po powrocie z sanatorium Związku Nauczycielstwa Polskiego w Jachrance czułem się źle, poszedłem do rejonu, lekarz dał mi skierowanie na EKG, które trafiło do Niego. Dwa dni później żona poszła po odbiór opisanego EKG, gdzie była informacja, że zawał i chory ma być dostarczony do szpitala. I tak w pewne listopadowe popołudnie 1986 roku znalazłem się na oddziale intensywnej opieki, będącego „oczkiem w głowie doktora Wiktora” – jak wówczas o Nim i Jego oddziale mówili pacjenci i personel medyczny. Następnego dnia, podczas obchodu, Doktor podszedł do mojego łóżka, spytał o samopoczucie, powiedział coś do śmiechu i że…szukał mnie, ale nie mógł odnaleźć, ponieważ na EKG i skierowaniu był nieczytelny adres. I zauważył, że z „tym pisaniem na dokumentach lekarskich” walczy od lat, mówi na różnych zebraniach, jakie to ważne dla ratowania pacjentów, ale jak widać, mało skutecznie, lecz najważniejsze… „Jest pan pod opieką i postawimy pana na nogi, jeszcze pan poszaleje!”. Na oddziale intensywnej opieki leżałem tydzień czasu. Doktor regularnie odwiedzał swoich pacjentów, z każdym zamienił parę zdań – pocieszył, rozbawił. Każda jego wizyta podnosiła człowieka na duchu.

Po tygodniu przeniesiono mnie do sali trzyosobowej, miałem dwóch kolegów zawałowców. Atmosfera zrobiła się bardziej lekka, pewniejsza i pełna nadziei, że wracam do świata! Doktor codziennie odwiedzał nas, a każdy jego kontakt z nami, to była radość, którą On rozsiewał swoim pogodnym sposobem bycia – jakimś niepowtarzalnym humorem i urokiem!

Ta „sielanka” trwała jakieś 2-3 dni, dopóki Doktor nie wyjechał na sympozjum kardiologiczne do Lublina. Wtedy jakaś „siła wyższa” – bez elementarnej wyobraźni lekarskiej – przeniosła mnie, ciągle ogromnie wystraszonego pacjenta-zawałowca, do sali wieloosobowej, która hukiem przypominała hol dworca głównego PKP we Wrocławiu: od rana do nocy warczał na pełnych obrotach telewizor, był ustawiczny jazgot, a najgorzej, że było dwóch chrapaczy, którzy, gdy tylko przykucnęli na łóżku, zasypiali i chrapali aż się szyby trzęsły! W tej atmosferze nie wytrzymałby długo zdrowy człowiek, nie mówiąc o zawałowcu, którym byłem ja. Dzień spędziłem na korytarzu – spacerując i siedząc na ławce. Myślałem, że wymęczony całym dniem nowych „atrakcji”, wieczorem szybko zasnę, że może jakoś wytrzymam do powrotu Doktora, którego poproszę o przeniesienie do spokojniejszej sali. Nic z tego nie wyszło! Warkot chrapaczy wzmógł we mnie nastrój katastroficzny: w głowie huczało, serce waliło młotem! Bałem się ponownego zawału! Nie wytrzymałem. Poszedłem do dyżurnego lekarza z prośbą o przeniesienie mnie na noc do spokojniejszego zakątka, choćby do windy. Odpowiedź brzmiała „Nie! i to do poniedziałku, czyli do powrotu Doktora z Lublina. Zdesperowany usiadłem na ławce na korytarzu, ogarnięty najczarniejszymi myślami. Pielęgniarka i lekarz zachęcali mnie do powrotu na salę mówiąc, że moje siedzenie na korytarzu nocą jest sprzeczne z regulaminem szpitala. Wtedy wybuchnąłem: „A z czym jest zgodne umieszczenie mnie, zawałowca, w tej okropnej sali? Po co ratowaliście mnie, skoro teraz chcecie zabić w wyrafinowany sposób!? Po tym wybuchu lekarz zbadał mnie i…razem z pielęgniarką „ruszyli głowami”: znaleźli dla mnie miejsce – w dostawce „na czwartego”. Uspokojony takim obrotem rzeczy i tabletką, zasnąłem grubo po północy.

W poniedziałek odwiedził mnie Doktor. Opowiedziałem mu moją przygodę. Jego reakcją było: „Wiem i dobrze pan zrobił”. Odpowiedział, że wracał z sympozjum wagonem sypialnym, miał za towarzysza podróży chrapacza i że przez całą noc oka nie zmrużył, więc wie co to jest chrapanie. Do końca mojego pobytu do tej sprawy nie wracał. Na wizyty przychodził ciągle pogodny – jak dobry duch! A że gdzieś w tym czasie zgadaliśmy się, iż obydwa pochodzimy z Zamojszczyzny i że Zamość – miasto jego dziecinnych i młodzieńczych lat – jest nam obydwu bliskie, mieliśmy wspólny temat do rozmów.

We wrześniu 1992 roku znowu trafiłem na odział doktora Mieczysława Wiktora, gdzie byłem powitany jak stary znajomy i rodak z Zamojszczyzny. Doktór ciągle był w swoim żywiole – pogodny i życzliwy dla pacjentów. Kiedyś podczas wizyty, zauważyłem że trudno mu się pogodzić z faktem, że Kościół zrezygnował z łaciny jako języka liturgicznego. I zaczął po łacinie odmawiać „Pater Noster”. Włączyłem się i odmówiliśmy nie tylko „Ojcze Nasz”, ale całą ministranturę. To znowu jakoś nas zbliżyło. A wtedy w szpitalu mówiło się o nim jako o „Starym Doktorze”, który szykuje się do przejścia na emeryturę. Cóż… może ze względu na wiek był „starym doktorem”, ale w praktyce duchem był ciągle młody, dotrzymujący kroku młodym, nadążającym za postępem medycznym, a właściwie to było odwrotnie, bo młodzi lekarze musieli dotrzymywać mu kroku. To się dobrze widziało z pozycji pacjenta.

Zasnął w Panu 11 czerwca anno Domini 1996. Pochowany został w Świdnicy na cmentarzu przy Alei Brzozowej. Odszedł „Stary Doktór” – kolejna legenda świdnickiej medycyny, a z nim pewna epoka i pewien styl leczenia.

Cześć jego pamięci!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top