Jarek: średniego wzrostu, dobrze zbudowany, krępy, młody człowiek lat 16, uczeń liceum ogólnokształcącego. Przy pierwszej rozmowie z wychowawcą schroniska butnie wyrzucił z siebie: „Proszę sobie nie myśleć, że ja tutaj będę sprzątał, zamiatał, prał skarpetki i spodenki czy coś podobnego. Może mnie pan zbić, ale ja tego robił nie będę!”
Sąd dla nieletnich skazał go na zakład poprawczy za… „bicie i znęcanie się nad matką”.
Właściwie to pierwsza decyzja wysokiego sądu była taka: „Powrót do domu, szacunek i posłuszeństwo matce, nauka i… zawieszenie, tytułem próby, zakładu poprawczego na dwa lata”. Mimo przyrzeczenia poprawy, Jarek słowa danego w sądzie nie dotrzymał – dalej… „znęcał się nad matką” – i po dwóch tygodniach wolności znowu znalazł się w Państwowym Schronisku dla Nieletnich (PSdN), by czekać na odtransportowanie do poprawczaka.
Chłopiec: syn pedagogów po wyższych studiach. Ojciec: długoletni profesor szkół średnich, ceniony inspektor i wizytator oraz działacz społeczny – nie żyje, matka: nauczycielka szkoły średniej, ceniony pedagog. Tak wynikało z tak zwanej opinii środowiskowej.
Pewnego popołudnia pukam do drzwi domu rodzinnego mojego podopiecznego. Otwiera mi je nieco zaskoczona moją niespodziewaną wizytą matka Jarka, zaprasza do środka. Rozmowa nie klei się, ale i z tego co zobaczyłem i usłyszałem, mogę sobie już stworzyć obraz życia na łonie rodziny nietypowego bądź co bądź mojego wychowanka. Warunki w domu luksusowe… żyć, nie umierać – jak głosi popularne porzekadło.
Syna podobnie jak starszą córkę studentkę, rodzice wychowali w pełnej świadomości, zaufaniu, partnerstwie i koleżeńskości, bez kar, bicia, krzyków itp., bo – wyjaśnia załamana matka: „Chcieliśmy nasze dzieci wychować bez kompleksów, zahamowań, stresów, nerwic. Jarek, podobnie jak córka, miał wszystko, na co nas tylko było stać! Od dziecka nie nosił innych ubrań i obuwia jak tylko specjalnie zamawiane – tak zwane słowne.”
Chłopiec wzrastał, a oni stale byli dla niego tarczą. Nawet wybronili go – o, wtedy przyrzekł solidną poprawę! – gdy pewnego razu w szkole uderzył w twarz koleżankę (bo mu się nie podobała jej „gęba” i coś go „napadło”!), i złamał jej szczękę. Ten jego popis kosztował rodziców sporo wstydu i pieniędzy! Sprawę… zażegnano.
Gdy ojciec zmarł, Jarek, już uczeń starszej klasy ogólniaka, pokazał mamie dopiero, co potrafi! Szykanował ją, bił, domagał się większego kieszonkowego na… ulubiony bilard i karty. Te „głupie pół miliona” mu nie starczało! A ona? Płakała i ciągle tłumaczyła, prosiła. Sądziła bowiem, że z czasem zmądrzeje, opamięta się! W końcu gdy jej przyłożył nóż do gardła – jakoś wyrwała mu się! – pobiegła na milicję i poprosiła o zamknięcie syna. W schronisku dla nieletnich przestępców lekarz psychiatra, podczas rutynowego badania, stwierdził u rozbisurmanionego młodzieńca rysy psychopatyczne i… prywatnie dodał: „Tutaj zamiast tłumaczeń rodzicielskich, w pewnym momencie potrzebny był… pas!” Zwyczajny pasek od ojcowskich portek. W pewnych sytuacjach bowiem – szczególnie gdy chodzi o psychopatów – dobra jest pedagogika… marchewki i kija. Bo psychopatów nie wychowuje się, a raczej tresuje. I przy tym dobrze robi umiejętnie dozowany pasek!
No właśnie, jak to ma być z tym… „paskowaniem”? Jak to jest tak naprawdę z tym „laniem” w cztery litery?
Bić czy nie bić? oto jest pytanie!!! A wypadek z Jarkiem… to nie jedyny w mojej praktyce, gdy synuś „lał” mamcie domagając się tego czy owego od niej, później tłumacząc swój „wyczyn” wychowawcy, że „szajba mi odbiła” Przy tym po „wyrzuceniu” z siebie tej „szczerości” następowało wyrażenie żalu, że się… „było aż tak głupim”. Zazwyczaj jednak dopiero… po kilku dniach pobytu za „kratkami”, gdy się „synuś”… „rozejrzał po poprawczakowym świecie”, który między innymi głosi, że o matce nie można mówić źle! A więc i… czynić jej źle tym bardziej nie można!…
„Bicie nic nie daje, bicie ogłupia!”, tak mówi się i pisze u nas od lat, ale jednocześnie światły, wybitny psycholog jest zdania, że na histerię najlepsza jest… „terapia klapsowa”. Na „gitowców” i innych „milusińskich” też ponoć, przynajmniej na pewnym etapie (!), doskonałym środkiem jest „pranie” – jak się przekonał dyrektor pewnej podstawówki i jak mi opowiadali moi wychowankowie. „W naszej dzielnicy” – opowiadał Franek – „trudno utrzymać się „gitowcom”, bo nasz dzielnicowy wie, co z nimi zrobić. Dobrze zresztą na tym wychodzą. Ja też nie dostałbym się do schroniska, gdyby mi wcześniej wygarbował skórę.”
Czyżby istotnie w pewnych okolicznościach „lanie” było bardziej skuteczne i bardziej humanitarne niż wieloletnie odsiadki w poprawczaku czy w więzieniu? A nie chodzi tutaj o metodyczne niejako rytualne „pranie” (co pewien czas, ot… tak na zapas, czy dla „wyżycia się!”), ale o doraźne „wkraczanie” na przykład rodzica z paskiem, gdy tego wymaga sytuacja życiowa!
Współczesna pedagogika jednoznacznie potępiła „wiarę w cudowną moc rózeczki.” Oficjalnie! ale „prywatnie”, „na ucho”, „mówiąc między nami”, „życiowo” jest co najmniej… skołowana, pełna wątpliwości, bezradności i niekonsekwencji. Dlaczego? Wydaje mi się dlatego, że mamy za dużo… pięknej, nie sprawdzonej zupełnie teorii i za dużo „wybitnych teoretyków” wychowania, za mało zaś rzeczywiście wielkich praktyków wychowania (takich jak np. Janusz Korczak), że u nas… każdy zna się na wychowaniu, że w najlepszym razie (zresztą to reguła!) „czarną” – podstawową robotę wychowawczą (w terenie, „na pierwszej linii”) odwalają nie wielcy lub wielkich pedagogów bezpośredni uczniowie, lecz bardzo mali (którym się zdaje że są wielkimi!), bezradni w zderzeniu z twardym życiem, naładowani wzniosłymi teoriami uczniowie uczniów wielkich teoretyków! Albo… całkowicie przypadkowi ludzie-teoretycy tak zwanymi szczerymi chęciami naładowani!…
Jarek… będąc jeszcze w PSdN, szybko nauczył się prania skarpetek i sprzątania, mimo gróźb i niechęci przy wstępnej rozmowie. Dostosował się do reszty wychowanków, z których każdy – zgodnie z regulaminem PSdN – robił drobne przepierki osobistej garderoby i wykonywał wyznaczone dyżury. Jarek musiał dostosować się, bo wychowankowie… kpili sobie z niego, że jest „laluś” i „inteligenciak”. Chłopiec spróbował zrobić użytek ze swych pięści, ale… szybko trafił na silniejszego wychowanka i przycichł. Zrozumiał, że nie może sobie na wiele rzeczy pozwolić, że musi ustąpić tym, którzy dłużej od niego siedzą za „kratkami” (czyli… „starszyźnie zakładowej”, mówiąc najogólniej!), że „światem poprawczaka” rządzą nie tylko wychowawcy, nauczyciele i instruktorzy z dyrektorem na czele, ale i pięści recydywy, że aby jakoś przeżyć w poprawczaku musi nauczyć się patrzeć i słuchać – szczególnie słuchać, czyli „cnoty”, z którą był na bakier w rodzinnym domu! Z trudem, bo z trudem, ale ustatkował się. Po rocznym pobycie w zakładzie poprawczym zachowanie jego było na tyle dobre, że został warunkowo zwolniony w celu dokończenia nauki w liceum ogólnokształcącym w rodzinnym mieście.
Nie bez powodu podjąłem drażliwy temat „bicia” jako pewnej „metody wychowawczej”, która w naszej polskiej społeczności istniała i istnieje, czy to się komuś podoba, czy też nie. Nakłoniły mnie do tego alarmujące doniesienia prasowe o wzroście w naszym kraju przestępczości nieletnich, szczególnej brutalności i bezwzględności popełnianych czynów karalnych przez nieletnich i młodocianych przestępców. Prasa pisze – delikatnie mówiąc – o „niedostatkach” naszego systemu wychowawczego i pyta, kiedy ten system będzie sprawny i satysfakcjonujący. No właśnie kiedy…?