Giennadij Jakowlewicz Skorikow, kierownik projektów multimedialnych i kierownik filmoteki w Centrum Naukowo-Metodycznym Informatyzacji Nauczania w Sankt Petersburgu.
Tekst powstał w 2007 roku.
Niemieccy koledzy
W naszym rodzinnym albumie zachowała się niewielka amatorska fotografia, na której przedstawiona jest niemiecka mama z trójką dzieci oraz, w drugim rzędzie, czterech młodzieńców.
To zdjęcie w 1947 roku podarowała nam w mieście Świdnicy* niemiecka rodzina, kiedy ich (Niemców) deportowano z rodzinnych stron na Zachód, jako że teren Śląska, na którym leży Świdnica, przejęła (zgodnie z Porozumieniem Jałtajskim) Polska.
Niemcy wyjechali do nowych Niemiec, nasza rodzina wróciła do Rosji, a Schweidnitz zostało przemianowane na Świdnicę.
A moja podróż do Świdnicy rozpoczęła się nieco wcześniej, jesienią 1945 roku, kiedy wraz z mamą z okolic Moskwy początkowo przylecieliśmy do polskiego miasta Poznania, a stąd, już razem z ojcem spotkanym na lotnisku, pojechaliśmy do Świdnicy. Nie było to blisko, jechaliśmy późnym wieczorem i nocą, samochodem osobowym (prawdopodobnie zdobycznym), przez polskie tereny, gdzie trwała już szarpanina między Polskim Stronnictwem Ludowym (na czele ze Stanisławem Mikołajczykiem) i zbrojnym podziemiem niepodległościowym z jednej strony a zorientowanymi proradziecko polskimi komunistami z drugiej. Nocą zabłądziliśmy w jakimś niemieckim miasteczku i kierowca wyciągnął pistolet maszynowy PPSz-41 (pepeszę) z bagażnika i położył sobie na kolana.
Kiedy wylatywaliśmy z Moskwy – była zamieć śnieżna, a tutaj zieleniła się trawa, wzdłuż czystych (ale wąskich) asfaltowych dróg rosły drzewa owocowe: jabłonie, grusze i śliwy. Do Świdnicy dojechaliśmy już nocą. Ojciec zajmował mieszkanie w jednym z niedużych niemieckich domów, w których byli zakwaterowani oficerowie 4. Armii Lotniczej. Niemieckie rodziny z tych mieszkań były przesiedlone do altanek ogrodowych i oczekiwały tam na swoją niepewną przyszłość. Dawni gospodarze obecnie naszego mieszkania – matka, córki 11 i 17 lat oraz 8-letni synek, często przychodzili do nas. Opowiadali nam, że ich tato był policjantem i nie wrócił po mobilizacji, a ich położenie jest straszne – pracy nie ma, jedzenia nie ma. Niemiecka matka prała oficerom bieliznę, zajmowała się sprzątaniem, dostając za tą pracę jedzenie.
A przed wojną miasto było piękne, dostatnie i żyło się tutaj całkiem wygodnie i ciekawie, chociaż od dawna można było zauważyć militarny kierunek rozwoju Świdnicy, zresztą jak w całych Niemczech. W dawnych czasach, w XIII i XIV wieku mieszkali tutaj Słowianie, panował legendarny książę Bolko. Potem Śląsk, z centrum we Wrocławiu, zmienił się w typową niemiecką prowincję. A w XVIII wieku w oblężeniu Świdnicy brał udział Jemielian Pugaczow.
Zaprzyjaźniłem się z niemieckim chłopcem, a jego siostrzyczka wydawała mi się księżniczką z bajki. Mimo trudnych czasów, dzieci zawsze były czysto i dobrze ubrane, także i całe otoczenie, porównując nasze, podmoskiewskie, w tamtym wojennym, trudnym okresie, było „Fantastich!”. Nauczyłem się „dziecięcego dialektu” języka niemieckiego, całkiem wystarczającego do zabaw i gier. Pamiętam, że kiedy narysowałem Hitlera w nieprzyzwoitej pozycji z podpisem „Hitler kaputt!” – dziewczynka powiedziała mi z wyrzutem: „Giena, das ist nein gut!„.
Moi rodzice już odeszli z tego świata, ale ja i moja młodsza siostra, która urodziła się dużo później, pamiętamy ich opowiadania o tym świdnickim okresie, poparte „dowodami rzeczowymi” – „zdobyczami naszych wojsk” z tamtych lat.
Wypadły mi z głowy imiona moich niemieckich przyjaciół, nie pamiętałem żadnych adresów, ale złoty okres dzieciństwa mocno wrył mi się w pamięć i coraz częściej przychodził na myśl, gdy wspominałem minione życie. Coraz mocniejsza stawała się chęć, by powrócić do tamtych lat i zobaczyć się z kolegami i koleżankami z owego szczęśliwego okresu.
Zaczynam działać
Tu u nas w Petersburgu, przeprowadzano akcję „Dzień drzwi otwartych niemieckiego konsulatu”. Zrobiłem odbitkę zdjęcia niemieckiej rodziny i poszedłem tam, w nadziei, że spotkam się z konsulem. Ale próby wyjaśnienia mojej chęci znalezienia przyjaciół z dzieciństwa nie znalazły zrozumienia u pracowników konsulatu. Wówczas włożyłem zdjęcie do koperty, zakleiłem i wrzuciłem do skrzynki pocztowej konsulatu. Na odwrotnej stronie zdjęcia napisałem prośbę o pomoc w moich poszukiwaniach oraz mój adres. Po kilu dniach (oto, co znaczy niemiecka punktualność! – uczcie się rosyjscy biurokraci!) otrzymuję odpowiedź. Poinformowano mnie, że konsulat nie zajmuje się poszukiwaniem ludzi, zwłaszcza z jednej tylko fotografii, bez imion, adresów i nazwisk (rosyjscy urzędnicy na tym by poprzestali), ale (oto, co znaczy cywilizacja!) radzą opisać sytuację i wysłać zdjęcie do jakiejkolwiek niemieckiej gazety, na przykład Die Welt. I tak zrobiłem. Na fali tych nostalgicznych uczuć zaczynam uczyć się języka niemieckiego. Kupuję podręczniki, słowniki, płyty. Zaczynam słuchać radia Deutsche Welle z lekcjami języka niemieckiego i otrzymuję od nich komplety materiałów pomocniczych do radiowego kursu języka niemieckiego.
Mija miesiąc i otrzymuję list (w języku niemieckim, naturalnie) od Horsta Adlera, który pisze, że jest historykiem, specjalistą w badaniu tych miejsc, o których pisałem do gazety, i sam pochodzi ze Świdnicy, którą opuścił w 1945 roku jako nastoletni członek Hitlerjugend wcielony do Volkssturmu. Horst pamięta ten rejon miasta, gdzie znajdowała się wydzielona radziecka strefa, w której mieszkali radzieccy oficerowie. Był on mieszkańcem Świdnicy i postara się mi pomóc znaleźć moich niemieckich przyjaciół, co przy braku jakichkolwiek imion i adresów jest bardzo, ale to bardzo skomplikowane.
A należy dodać, że „uchodźcy ze Świdnicy” z tamtych lat, oficerowie 4. Armii Lotniczej, utrzymywali ze sobą pewną więź, która udzieliła się również i ich dzieciom. Nasza rodzina w 1947 roku ze Świdnicy przeniosła sie do Rygi, gdzie trafiła również druga rodzina – Leontiewych, pilota 4. Armii Lotniczej, z którego córką Ludmiłą (nieco ode mnie młodszą) się kolegowałem. Ona dokładnie pamiętała miejsce naszego zamieszkiwania w Świdnicy, co powinno pomóc Horstowi w poszukiwaniach. Ludmiła pamiętała, że oni mieszkali przy ulicy Leśnej w domu numer 4, a nasza rodzina – nieco dalej od szkoły.
Horst Adler
Horst Adler zaproponował następujący plan działania: W Niemczech wychodzi niewielki periodyk (4 razy do roku) Tägliche Rundschau dla wysiedlonych ze Świdnicy i powiatu świdnickiego. W tym czasopiśmie opublikuje się to zdjęcie z 1947 roku z opisem sytuacji i prośbą o odzew tych, którzy wiedzą cokolwiek o przedstawionych osobach.
Horst dobrze zna Świdnicę i jest kompetentnym historykiem, prowadzi stronę internetową www.horst-adler.de i słynie jako patriota Świdnicy i Śląska.
Przysłał mi książkę z przedwojennym planem miasta i zdjęciami tych miejsc, w których mieszkaliśmy. W książce znajdują się kolorowe fotografie miasta i mieszkańców przedstawiające sympatyczną atmosferę przedwojennego życia w Niemczech.
Okazuje się, że Świdnica była miastem dosyć mocno związanym z lotnictwem.
To właśnie tu wychowywał się Manfred von Richthofen, znakomity pilot „Nr 1” pierwszej wojny światowej. As – „Czerwony Baron” nie uczył się latać w Świdnicy ale tu znajdowało się jego muzeum. Horst próbował wyjaśnić los eksponatów tego muzeum po 1945 roku, ale bez powodzenia. Ja też próbowałem mu pomóc, zwracając się do muzeum lotnictwa w Monino, ale bez efektów – i pytanie wciąż pozostaje otwarte. Sprawa prawdopodobnie komplikuje się przez to, że jego kuzyn, także pilot, walczył na froncie wschodnim.
A mając takie tradycje – lotnictwo w mieście cieszyło się popularnością. Można o tym sądzić po fotografii z 1940 roku przedstawiającej zajęcia dzieci – modelarzy w szkole przy ulicy Wałbrzyskiej. Widoczny na niej jest i chłopczyk – Horst, który uczył się w naszej szkole i z tego powodu można go zapisać w rejestrze uczniów z lat – mniej więcej – 1934 – 1944.
Poszukiwania trwają
W tym czasie zacząłem zagłębiać się w niemiecką kulturę i historię, wykorzystując do tego celu przede wszystkim Internet. Odkryłem stronę swojej rodzinnej szkoły w Świdnicy! Ku mojej wielkiej radości, nawiązałem kontakt z Julią.
Pojawiła się chęć odwiedzenia Niemiec, głównie dla wyjaśnienia dwóch pytań:
Jak mieszkają ci, których wypędzono z ich rodzinnych miejsc, (a było ich 3-4 miliony)?
W Niemczech trwa walka o kierunek polityki historycznej. Nasi „pomstują” na Amerykanów za to, że pod sam koniec wojny zbombardowali Drezno, Kolonię i inne miasta niemieckie już bez żadnej wojennej konieczności. Zginęło wówczas więcej ludności cywilnej niż w Hiroszimie. W odpowiedzi Zachód podnosi zarzut, że Armia Czerwona, gdy wkroczyła do Niemiec w 1945 roku – zgwałciła wszystkie niemieckie kobiety.
I tu pojawia się drugie pytanie – czy ten zarzut jest zasadny?
Oczywiste jest, że na te dwa pytania nie znajdę odpowiedzi ani w środkach masowego przekazu, ani w literaturze, ani w Internecie. Za dużo stronniczych i subiektywnych źródeł. Należałoby rozeznać sprawę na miejscu.
Napływające od Horsta informacje są pesymistyczne.
I nagle! Nowa wiadomość od Horsta.
Młodzieniec na zdjęciu rozpoznał siebie i podaje nazwisko niemieckiej rodziny – Deutscher oraz imiona dzieci! Informuje on Horsta, że pierwszy z lewej to on sam, o drugim chłopcu nie ma wiadomości, a trzeci, niestety, już nie żyje… Ci chłopcy nie są krewnymi, tylko po prostu znajomymi Deutscherów. Imiona dzieci źle zapamiętałem, wydawało mi się, że chłopiec nazywał się Hans, a dziewczynka – Elza, ale teraz przypomniałem sobie, no oczywiście! Klaus, Gizela i Margo!
W Niemczech, jak i wszędzie, kobiety wychodząc za mąż zmieniają nazwisko, toteż według nazwiska panieńskiego trudno ich szukać, ale istnieje tam Centrum poszukiwań – HOK Zentrum Passau, do którego zwrócił się Horst. I wkrótce otrzymał odpowiedź. Poinformowano w niej, że w kartotece Świdnicy pod adresem Bögendorfer Strasse 20 znajdują się: Paul Deutscher, policjant – urodzony w 1894 roku i jego syn Klaus Deutscher, urodzony w 1937 roku. Poszukiwania obecnego adresu zamieszkania Klausa kosztują 20 euro, przy czym nie daje się gwarancji znalezienia.
Zgadzam się i Horst kontynuuje poszukiwania. Przychodzi jednak smutna informacja, że Klaus umarł dość młodo, ale podają adres wdowy. W odpowiedzi na mój list, wdowa podaje adres Gizeli – siostry Klausa. Ona teraz nosi nazwisko Skrotzki i mieszka w Harpstedt. Odpowiadając na mój list do Harpstedt, Gizela pisze, że owszem, oni doskonale pamiętają naszą rodzinę, ojca, mamę i mnie. W Harpstedt mieszka także jej siostra Margo, która niedawno skończyła 80 lat, Na przysłanym zdjęciu z tych urodzin można rozpoznać, mimo upływu 60 lat, i Margo i Gizelę.
Postanowiłem odwiedzić siostry. Mój przyjaciel z Niemiec załatwił mi zaproszenie i oto w sierpniu 2007 roku byłem w Harpstedt, które leży niedaleko Bremy, gdzie „mieszkają” bremeńscy muzykanci.
Siostry po przeszło 60 latach zachowują w pamięci Świdnicę, wspominały nasze współobcowanie w tamtych czasach, opowiadały o swoim losie „przesiedlonych”, „wypędzonych” obywateli. A los nie był łatwy. Obecnie Margo mieszka w domu socjalnym, według naszego pojęcia – komfortowym, a Gizela we własnym domku.
Zadawałem im pytania o pierwsze dni okupacji w Świdnicy, w 1945 roku. Twierdziły, że strachu było dużo, ale one i ich bliżsi znajomi osobiście nie doznali żadnej przemocy ze strony Armii Czerwonej. Ale przestraszeni byli bardzo. Nawet ja pamiętam na ulicach Świdnicy w 1945 roku niemieckie plakaty propagandowe, przedstawiające czerwonoarmistów ze zwierzęcymi pyskami.
Margo i Gizela są wdzięczne mojemu ojcu, który przez pierwsze trzy dni po wejściu wojsk radzieckich nie pozwalał im wychodzić z domu „tak na wszelki wypadek”.
* Autor w swoich wspomnieniach posługuje się spotykaną w ówczesnych radzieckich dokumentach niemiecką nazwą miasta w rosyjskiej transkrypcji – Szwejdnic.
* Tekst w wersji oryginalnej dostępny jest na stronie www.swidnica.ru w dziale wspomnień.
Redakcja Portalu „Świdnica – Moje Miasto” dziękuje Giennadijowi Skorikowowi i Julii Iszmetowej za wyrażenie zgody na publikację wspomnień w polskim tłumaczeniu oraz księdzu doktorowi Piotrowi Nikolskiemu za pomoc w ich przetłumaczeniu.