Wzruszony „smutną” historią statku m/s „Świdnica” postanowiłem napisać do państwa kilka słów o tym statku, statku mojej z nim wspólnej przygody morskiej.
Był to mój pierwszy statek podczas rozpoczęcia pracy w Polskich Liniach Oceanicznych. Byłem na nim „zaokrętowany” od 23 kwietnia 1974 roku do 30 maja 1975 roku.
Wspaniały statek towarowo-pasażerski (według Konwencji statek był uważany za towarowy, jeśli było na nim mniej niż 12 miejsc pasażerskich), który bardzo dzielnie się sprawował na morzach i oceanach w podróżach morskich, zwłaszcza na Zatoce Biskajskiej – najtrudniejszym rejonie żeglugowym w Europie.
W czasie mego pobytu na statku kapitanami byli: kapitan Blachowski i kapitan Leśniewski. Często ich wspominam, gdyż to oni, i ich postawa, mieli duży wpływ na moją karierę zawodową w Polskich Liniach Oceanicznych. Byłem świeżo po maturze i to oni właśnie motywowali mnie do podnoszenia kwalifikacji, aż do stopnia oficerskiego.
M/s „Świdnica” obsługiwał porty Afryki Zachodniej, a portem macierzystym był port Szczecin.
Pierwszą noc na pokładzie tego statku pamiętam do dziś. Stałem przy burcie statku i patrzyłem w niespokojne Morze Północne. Wtedy do mnie dotarło, co to jest morze i jak wielka jest jego potęga, i jak bardzo może być niebezpieczne.
Marynarze mówią, że „morze żywi i bogaci”, ale wymaga respektu, rozwagi i nawet ofiary.
Na szczęście obeszło się bez ofiar, a statek „Świdnica” był dla mnie i innych marynarzy szczęśliwym statkiem oraz miejscem pracy.
Statek m/s „Świdnica” z logo Polskich Linii Oceanicznych na bokach „komina” robił wrażenie na władzach portowych we wszystkich afrykańskich portach, gdyż PLO było znanym potężnym armatorem na całym świecie. W tym czasie PLO „miało” 220 statków pełnomorskich.
Pamiętam pobyt statku w Luandzie, stolicy Angoli, podczas „rewolucji”. W tym czasie w Angoli stacjonowało 40.000 żołnierzy radzieckich i 60.000 żołnierzy kubańskich. W porcie stacjonowało bardzo dużo wojska, a wyglądał on jak koszary wojskowe pełne namiotów.
Statek w porcie był wtedy, ze względu na walkę między organizacjami o różnych orientacjach politycznych, porywanie pracowników ambasad czy czołowych osobistości wojskowych itp, najbezpieczniejszym miejscem w mieście, toteż dowództwo wojsk radzieckich poprosiło kapitana statku „Świdnica” o zorganizowanie na nim przyjęcia dla kadry oficerskiej, na co kapitan wyraził zgodę.
Przyjęcie to było zorganizowane na część przyjazdu nowego dowództwa wojsk radzieckich i pożegnania starego, czyli wymiany kierownictwa wojsk. Uczestnicy przyjechali na nie stanowiącymi w tych latach całkowitą nowość czekoladowo-srebrnymi francuskimi samochodami Peugeot – w asyście samochodów wojskowych.
Po kilku dniach Kapitan, ja i lekarz okrętowy – młoda kobieta krótko po studiach, nie pamiętam dziś jej nazwiska, otrzymaliśmy zaproszenie do kasyna kubańskiego na dalszy ciąg tego „pożegnania-przywitania”.
Pojechaliśmy tam wojskowymi samochodami drogą obstawioną wojskiem. Kasyno było bardzo ładnie położone za miastem, a wokół niego pod prawie każdym krzaczkiem leżał wojskowy z karabinem. Na przyjęciu grała radziecka orkiestra wojskowa.
Trwało ono tylko kilka godzin. Jak tylko zrobiło się szaro, wszystko się skończyło. Myślę, że to ze względu na bezpieczeństwo, gdyż bano się ciemności i ewentualnych zamachów.
Ponieważ przyjęcie trwało krótko, a wszyscy dobrze się bawili, pracownik polskiej ambasady zaprosił wybrane osoby do siebie do domu na „ciąg dalszy”. Oprócz nas byli przedstawiciele ambasad NRD, Rosji, Kuby, Czechosłowacji, Polski – jeśli dobrze pamiętam, to z wszystkich ambasad, jakie się w tym czasie „zainstalowały” w stolicy Angoli.
Na przyjęciu oczywiście „panował” język rosyjski. W jakimś tam momencie przedstawiciel ambasady radzieckiej wzniósł toast za rodziny wojskowych, które z dala od swoich mężów muszą pokonywać codzienne trudności życia.
W takiej sytuacji znajdują się też marynarze na statku „Świdnica”, też byliśmy z dala od swoich bliskich, ale wznoszący toast o tym nie wspomniał – choć dla grzeczności powinien.
Kapitan statku poczuł się urażony i po jakimś czasie wstał i wzniósł toast za rodziny marynarzy ze statku. Zaczął po rosyjsku, ale coś mu nie wychodziło, więc mówił dalej po angielsku. Spowodowało to, że „padł blady strach na słuchających”, a ktoś z gości powiedział – „my nie rozumiemy kapitalistycznego języka”.
Wszyscy siedli na krzesłach, staliśmy tylko my i Rosjanin, który wcześniej wznosił toast. Kapitan odpowiedział – „no jak to, wy nie znacie języka kapitalistycznego, a jeździcie kapitalistycznymi samochodami”, dodając „jestem wielkim kapitanem z niewielkiego statku „Świdnica” (statek miał pojemność brutto 3365 RT) i wznoszę toast za naszych bliskich w kraju”. Ten incydent spowodował, że przyjęcie szybko się zakończyło i odwieziono nas na statek.
Na drugi dzień wchodzę do kapitana do salonu i widzę, jak zdenerwowany chodzi od bulaja do bulaja (okna). Na pytanie, co się dzieje, odpowiedział – „wczoraj dałem plamę i chyba po mnie przyjadą”.
Na wszelki przypadek Kapitan dał polecenie tak zmienić cumowanie statku, abyśmy mogli go sami odcumować i opuścić port. Jednak, na szczęście, nic takiego się nie stało.
Choć kapitan zachował się, moim zdaniem, odpowiednio i cenię go za odwagę, to jednak w życiu bywa różnie i rzeczywiście mogły być jakieś problemy.
Wróciliśmy do kraju bogatsi o doświadczenia zawodowe i życiowe.
Rozpisałem się, bo jest to temat jak rzeka.
Jednak, kiedy dziś spaceruję nad brzegiem morza (mieszkam w Gdańsku), to serce mi ściska żal za tamtymi latami, kiedy Polska była potęgą transportu morskiego na całym świecie.
Żal, że mamy wielki dziś dostęp do morza, a nie korzystamy z tego przywileju, i że czasy jak za „panowania” statku m/s „Świdnica” już nie wrócą.
Mam jednak nadzieję, że może decydenci zmądrzeją, a m/s „Świdnica” powstanie z prochów, jakie pozostały na Gaddani Beach.
Dziękuję za ten tekst, tak mało ludzi morza chwyta za pióro by opowiedzieć o różnych aspektach pracy i życia na pokładach statków.
Zapraszam także na nasz portal Morze-morze.pl, gdzie można znaleźć o tym drobnicowcu garść informacji i kilka zdjęć.
Witam.
Stronę oglądam i czytam,po wpisaniu w przeglądarkę hasła m/s Świdnica!
A przy okazji chciałbym Państwu napisać, że jestem w posiadaniu ostatniej bandery statku Świdnica, sprzedanego w Pireusie armaturowi greckiemu. Byłem wtedy członkiem załogi.
Wobec braku zaineresowania losami bandery Polskiej sam zdjąłem z masztu i przyleciałem z nią do GDYNI. Jeśli Miasto Świdnica jest zainteresowana „ostatnią banderą ms Świdnica” to proszę o kontakt.Pozdrawiam. Kaszeba z GDYNI.
Mój ojciec zaczynał pływać na tym statku nawet mam.na pamiatke pierwszy jego dyplomorski właśnie z tego statku .. chyba rok 1976 sierpien
Z przyjemnością przeczytałam wpis o życiu na Świdnicy.
Ja się na tym statku wychowałam. Ojciec był kapitanem na Świdnicy, a ja wraz z psem – po prostu z nim pływałam [tak naprawdę to wychowałam się na Krasnalu, a na Świdnicy to już całkiem sporym dzieciakiem byłam ;)]. W 1965 roku w Port Harcourt pękł na statku główny wał napędowy, i musieliśmy czekać aż przypłynie po nas z Polski holownik (Koral, błędnie podawany jest Swarożyc). Właśnie po tym przymusowym postoju na Bonny, rodzice zdecydowali się opuścić Polskę, i osiedliśmy w Lagos. Do Polski przyjechaliśmy dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych. I to dlatego, że wybór papieża dawał nadzieję, na lepsze życie w Polsce. Miłe wspomnienia Pan wywołał.