Wspomnienia z okresu okupacji ▪ Janina Zdziech

Opublikowano: 23 maja 2012, Odsłon: 5 065
  • Janina Zdziech pseudonim „Jasia”, łączniczka 237 plutonu AK z miejscowości Nadolna, gmina Chlewiska, powiat szydłowiecki, województwo mazowieckie

    Tekst powstał w marcu 1994 roku.

    Urodziłam się w dniu 21 czerwca 1923 roku, jako czwarte z kolei dziecko małżonków: Zygmunta Zdziecha Józefy z Krupów, stałych mieszkańców wsi Nadolna na Ziemi Radomskiej. Łącznie było nas siedmioro rodzeństwa. Ojciec pracował w odlewniach żelaza w odległym o 45 kilometrów Radomiu, a matka zajmowała się domem i niewielkim (1,5 hektara) gospodarstwem rolnym.

    W momencie wybuchu wojny z Niemcami we wrześniu roku 1939 byłam pierwszą pomocą dla rodziców, gdyż najstarsza siostra Kazia mieszkała z mężem w Stalowej Woli, siostra Marysia znajdowała się w Warszawie, a brat Henryk był w wojsku. Dopiero jakiś czas po zakończeniu działań wojennych, w listopadzie 1939 r., powrócili: brat i siostra Marysia.

    W roku 1940 pojawił się w okolicy Oddział Wydzielony Wojska Polskiego majora „Hubala”. Brat Henryk nawiązał z nim kontakt i często znikał z domu. 30 marca 1940 roku miała miejsce krwawa bitwa żołnierzy „Hubala” z Niemcami pod Huciskami w odległości dwa i pół kilometra od Nadolnej. Niemcy ponieśli klęskę i wkrótce zaczęli mścić się na ludności okolicznych wiosek. Już w czasie bitwy aresztowali w Stefankowie i Nadolnej 69 mężczyzn, których następnie rozstrzelali w Radomiu na Firleju.

    W dniu 11 kwietnia tegoż roku, specjalne oddziały hitlerowskich morderców dokonały masakry ludności wsi Skłoby i Hucisko. Zabito ponad 200 mężczyzn i spalono wiele domów.

    W następnych tygodniach okupanci rozpoczęli systematyczne łowy na żołnierzy „Hubala”. Mój brat Henryk musiał opuścić rodzinne strony, a ja ukrywałam się przed wywózką na przymusowe roboty do Niemiec. Przez pewien czas udawało mi się zwodzić sołtysa fikcyjną pracą, jednak w końcu musiałam zgłosić się do kopalni rudy żelaza „Koźla Górka i Łopata” za Skłobami.

    Kopalnia znajdowała się za wsią w lesie, daleko od mojego domu. Praca tam była ciężka, na dwie dziesięciogodzinne zmiany i źle płatna. Jedyną korzyścią były: przepustka ważna całą dobę, kartki żywnościowe i sporadyczne dodatkowe przydziały margaryny, marmolady, cukru i soli. Był to mój skromny wkład w zaopatrzenie rodziny, którą musiał wyżywić ojciec z pracy w odlewni żelaza w Rzucowie i niewielkiej gospodarki.

    W domu z jednym pokojem, kuchnią i spiżarką mieszkało nas osiem osób, w tym troje młodszego rodzeństwa i siostra Marysia (już mężatka) z małym dzieckiem. Oświetlenie wieczorami zapewniała nam karbidówka przyniesiona z kopalni, ale żywności nie wystarczało z gospodarki i naszej pracy w fabryce i kopalni.

    Umiałam już wtedy robić na drutach. Zaczęłam zatem w wolne wieczory i niedziele najmować się do robienia swetrów, bluzek, szalików i rękawic z powierzanej włóczki. Szybko zdobyłam uznanie klientów i nowy popłatny zawód. Należności przyjmowałam w towarach, to znaczy: wełnę, zboże, mąkę, kaszę i tym podobne produkty.

    Późną wiosną 1943 roku powrócił w rodzinne strony brat Henryk. Nie zamieszkał z nami, bo był ścigany przez Gestapo, żandarmerię niemiecką i policję granatową za działalność konspiracyjną.

    Kwaterę znalazł sobie na Górce koło Woli Kuraszowej i nawiązał współpracę z placówką AK „Barbara” w Rzucowie oraz organizatorami plutonu AK w Nadolnej.

    Odwiedzając nas powierzał mi czasami zlecenia przekazania informacji do znajomych osób w Skłobach, Stefankowie, Kochanowie, Rzucowie i Chlewiskach, gdzie znajdował się urząd gminy, poczta i posterunek policji granatowej oraz niemieckiej żandarmerii. Moja kopalniana przepustka chroniła mnie przed aresztowaniem co dodawało mi odwagi i pewności siebie.

    W tym czasie, pomimo represji okupanta w stosunku do mieszkańców wiosek i miast oraz łapanek młodzieży i „przeczesywania” lasów przez specjalne oddziały hitlerowskich żołdaków, rozwijał się konspiracyjny ruch oporu.

    O partyzantach i ich akcjach mówiło się już głośno. Wiedziałam, że wielu moich znajomych i kolegów działa w konspiracji przeciw okupantowi.

    We wrześniu 1943 roku, któregoś dnia poprosił mnie do siebie przez swoją córkę, Piotr Słoń, potocznie nazywany „Leorkiem”. W rozmowie zaproponował mi współpracę w przenoszeniu wiadomości do wskazanych osób w odleglejszych miejscowościach gmin: Borkowice, Wieniawa, Przysucha i inne.

    Ponieważ takie wyprawy wymagały dużo czasu, poradził mi porzucenie pracy w kopalni z zatrzymaniem przepustki. Zgodziłam się na próbę pójść do Politowa. Nazajutrz przygotowałam koszyk z kłębkami wełny i rozpoczętą robotą na drutach i zgłosiłam się do „Leorka” po przesyłkę. Zdziwił się moim pomysłem umieszczenia zwitka papieru w kłębku włóczki i z uznaniem mu przyklasnął. W kilka godzin dotarłam do celu, oddałam przesyłkę, ale nie wróciłam tego dnia do Nadolnej, bo musiałam zrobić gospodarzom dwie pary wełnianych rękawiczek. Odpowiedź na mój list przesłano specjalnym gońcem, a mnie zaoferowano kilka dziewiarskich zamówień do wykonania na miejscu.

    Gdy po kilku dniach powróciłam do domu ze sporym zapasem żywności, ucieszyłam rodziców, a Piotr Słoń powiedział, że chyba będę lepszą łączniczką niż przypuszczał.

    Po kilku kolejnych próbnych posłaniach w tak zwane „pola” i dobrze wykonanych zadaniach, w dniu 14 listopada 1943 roku zostałam oficjalnie zaprzysiężona przez Piotra Słonia pseudonim „Kruk” jako łączniczka plutonu 237 Armii Krajowej i przyjęłam pseudonim „Jasia”.

    Od tego dnia moje „wędrówki” były coraz częstsze i dalsze. Wezwaniami do pracy w kopalni nie przejmowałam się, gdyż prawie bez przerwy przebywałam w „terenie”, a w domu byłam tylko gościem. Poznawałam nowe okolice, wioski i ludzi, przenosząc w kłębkach włóczki czy w wełnie meldunki w obydwie strony, bez wzgledu na porę roku czy pogodę.

    Budziłam zaufanie, bo szczęście mi dopisywało. Pomimo, że każda podróż była w „nieznane”, a do obrony miałam tylko druty „czwórki”, to nie miałam poczucia grożącego mi niebezpieczeństwa ze strony okupanta. Wszędzie gdzie przychodziłam byłam mile widzianym gościem, a za swoją pracę dziewiarską otrzymywałam wynagrodzenie, które mnie satysfakcjonowało.

    Byłam zadowolona ze swojej pracy i konspiracyjnej działalności bo czułam, że jestem pożyteczna dla ludzi i potrzebna organizacji. „Wielkiej polityki” nie znałam i nie widziałam różnicy pomiędzy partyzantami z Armii Krajowej czy Batalionów Chłopskich, a cieszyłam się kiedy którymś udało się „popędzić kota” hitlerowcom, lub smuciłam się niepowodzeniem jakichś akcji przeciw „szwabom”.

    Trudno byłoby mi ocenić ile kilometrów drogi przebyłam w swoich wędrówkach konspiracyjnych, lub z iloma ludźmi ruchu oporu kontaktowałam się przenosząc rozkazy, raporty, polecenia, informacje i tym podobne przesyłki, bo nie liczyłam tego, ani nie zapisywałam w notatniku. Ze zrozumiałych względów starałam się nawet „wymazywać” z pamięci niektóre zaobserwowane zdarzenia, a szczególnie personalia i adresy. W miarę upływu czasu nabierałam doświadczenia w przygotowywaniu i realizacji zadań, chociaż były one coraz trudniejsze ze względu na zaostrzające się stale represje okupanta ponoszącego klęskę na froncie wschodnim.

    Naszych „leśnych oddziałów” bojowych było coraz więcej, a tym samym wzrastało zapotrzebowanie na łączników. W roku 1944 obudziła się nadzieja zwycięstwa i wolności, ale to wymagało jeszcze większych poświęceń. Niemcy wprowadzili do walki z polskim podziemiem specjalne oddziały „dziczy”, to jest: Kałmuków, Mongołów i Ukraińców. Po upadku powstania warszawskiego i spacyfikowaniu ludności stolicy Polski te oddziały oprawców najechały Ziemię Kielecko-Radomską.

    W dniu 7 listopada 1944 roku kilkuset Kałmuków oraz Ukraińców pod komendą niemieckich żandarmów najechało moją rodzinną wieś Nadolna w pogoni za partyzantami „Bystrego” – Jerzego Skontera, który posiadał informacje o mojej konspiracyjnej działalności oraz znał wielu innych łączników AK. Leśnych oddziałów nie było w pobliżu, a rezerwa 237 plutonu AK została zaskoczona napadem i ledwie zdołała ujść w popłochu do rzucowskiego lasu. Najeźdźcy rozpoczęli bezkarne znęcanie się nad kobietami bijąc je i gwałcąc co młodsze. Ja w tym czasie byłam w terenie i dopiero za kilka dni doszła do mnie wiadomość o tragedii. Po przybyciu do Nadolnej zastałam zgliszcza rodzinnego domu i zabudowań gospodarczych oraz rozpaczającą matkę. Dowiedziałam się, że oprawcy aresztowali ojca, a matkę z dwojgiem najmłodszych dzieci (Marian lat 14 i Alicja lat 11) zamknęli w domu, który następnie podpalili z kilku stron. Tylko dzięki Marianowi, który wybił okno od strony ogrodu i wyciągnął siostrę i matkę, wszyscy troje uniknęli śmierci w płomieniach. Od brata Henryka dowiedziałam się, że ojciec uwięziony został w siedzibie niemieckiej żandarmerii w Ruskim Brodzie. Zajęliśmy się znalezieniem jakiegoś zastępczego mieszkania dla pogorzelców, a brat obiecał oswobodzić ojca. Rzeczywiście po kilkunastu dniach ojciec powrócił do Nadolnej. Na pogorzelisku z niedopałków drewna rodzice zbudowali szopę, w której doczekali wyzwolenia. Podobny los spotkał jeszcze jedną partyzancką rodzinę - Jana Słonia.

    Powyżej napisałam, że: „Byłam zadowolona ze swojej pracy i konspiracyjnej działalności bo czułam, że jestem pożyteczna dla ludzi i potrzebna organizacji”.

    Nigdy nie oczekiwałam na wyróżnienia i nagrody. Wystarczało mi uznanie bezpośrednich przełożonych. Miałam nadzieję, że wszyscy z konspiracji podobnie myślą. Zastanawiało mnie tylko skąd Niemcy wiedzieli o partyzanckiej działalności mojej rodziny i dlaczego tak od razu, bezbłędnie trafili do domu mojego ojca Zygmunta Zdziecha w dniu 7 listopada 1944 roku. Brat Henryk wiedział komu zawdzięczamy to „wyróżnienie”, ale nigdy mi tego nie powiedział. Przekazał mi natomiast inną, ważną w skutkach wiadomość, że zwracał się do komendanta „Kruka” - Piotra Słonia o pomoc w odbiciu ojca z aresztu w siedzibie żandarmów w Ruskim Brodzie. Usłyszał i zanotował jego odpowiedź:”Dla jednego, starszego człowieka i nienależącego do AK, nie mogę ryzykować życia chłopców, ani prosić o pomoc BCh”. Odmówił także wypożyczenia broni. Brat poszedł na akcję tylko z nożem i przy wsparciu jedynie oddziału BCh dowodzonego przez dawnego kolegę hubalczyka.

    Nie mogłam zrozumieć takiego postępowania człowieka, któremu i ja zawierzyłam składając przysięgę na wierność sprawie wyzwolenia Ojczyzny. Kiedy dodatkowo, już po zakończeniu mojego udziału w konspiracji dowiedziałam się o aresztowaniu Piotra Słonia pseudonim „Kruk” oskarżonego o przywłaszczenie sobie dolarów przeznaczonych dla partyzantów na rozmaite cele potrzebne do wykonywania akcji bojowych – poczułam wstręt do działaczy ruchu oporu udających tylko wielkich patriotów i nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego.

    W 1946 roku wyszłam za mąż za Zdzisława Zdziecha ze Stefankowa i zamieszkałam z nim w tej miejscowości zajmując się prowadzeniem domu oraz wychowywaniem dzieci. W roku 1964 przenieśliśmy się do Świdnicy, gdzie mąż pracował jako spawacz w Fabryce Wagonów „Świdnica”, a ja podjęłam pracę zarobkową najpierw w Spółdzielni Pracy Wielobranżowej, a następnie w kuchni zakładowej stołówki Fabryki Wagonów „Świdnica”. Po przekroczeniu wieku emerytalnego w 1990 roku przeszłam na emeryturę.

    Musiało upłynąć wiele lat, abym się oswoiła z myślą, że może nie wszyscy konspiratorzy byli karierowiczami. Postanowiłam to sprawdzić. Odszukałam kilku dawnych żołnierzy plutonu 237 AK w Nadolnej i sprawdziłam ich pamięć o wydarzeniach z tamtych lat. Nie zawiedli mnie i dlatego spotykam się z nimi do dzisiaj.


    Kategoria: Pamiętniki, publicystyka, relacje, wspomnienia

  • Dodaj komentarz

    Dodaj komentarz